Witajcie,
mój chłopak porzucił mnie już drugi raz. Odszedł z domu, zabrał swoje rzeczy. Oboje bardzo się kochamy, jednak zawsze przychodzi ten moment - mały punkt zapalny, ja nie rozumiem zasadności jego złości, on mnie odrzuca, karze, jest emocjonalny armagedon, po którym jesteśmy wykończeni, poranieni. Następnie się godzimy, on mnie przeprasza, długo rozmawiamy, ustalamy plan naprawczy i do czasu.... Ostatnio nie jest w stanie zrozumieć tego, że czasem mogę się mylić, nie daje mi szans na tłumaczenie. Wychodzi, karze mnie, jest bardzo srogi (odrzuca moje próby pogodzenia się, propozycję rozmowy).
Dziś był czwarty dzień z kolei, kiedy się na mnie obraził (w takim momencie czuję niesprawiedliwość, bo nie robię mu intencjonalnej krzywdy, nawet nie wiem kiedy to się dzieje, co dokładnie, jakie zdania go tak krzywdzą, natomiast on pewne rzeczy właśnie tak interpretuje - że go obrzydliwie krzywdzę). Po tym wszystkim wyszłam na spacer żeby ochłonąć. Po drodze czułam, że coś jest nie tak. W domu, on się już pakował.
Jest mi przykro z kliku powodów:
1. Tyle rozmawiamy, pracujemy nad sobą, 'rozumiemy' jego problem, a pomimo to i tak te sytuacje się wydarzają.
2. Na nic nie zdają się jego rozmowy z psychiatrą, on rozumie swój 'problem', rzeczy nad którymi powinien pracować, pracuje nad nimi ciężko, a pomimo to, to się wydarza..
3. Farmakologia, którą stosuje już bardzo długo (wcześniej chorował na depresję) - już tego nie rozumiem. Wydaje mi się, że z nią czy bez niej i tak problem istnieje. Zachowania są te same.
4. Zostawił mnie drugi raz. Było mu tak wstyd po pierwszym razie, a jednak.
5. Zaczyna mnie nienawidzić. Na początku byłam jego 'muzą', 'triadą'. Wiem, że to typowe zachowanie 'borderów' - idealizacja, a następnie rozczarowanie.
Zawsze mu wybaczam, nie umiem inaczej. Rozumiem jego zaburzenie (choć jestem człowiekiem i nie zawsze wiem jak świadomie dobrze postępować, jak dokładnie o niego dbać. Uczę się), ale nie wiem jak przerwać to koło.
To jest fantastyczny mężczyzna, mądry, empatyczny, prze inteligentny, ale to nas niszczy nawzajem. Zaczynam być wykończona.
Jak w takiej sytuacji pomóc sobie, jemu?
Jak nie tracić nadziei?
Jak przerwać to koło?
Podzielcie się proszę swoimi doświadczeniami - jeśli takie macie. Będzie mi miło.