Cześć wszystkim 
Dawno mnie tu nie było, ale sesja rządzi się swoimi prawami, dzisiaj miałam ostatni egzamin, już odpisuję na co się tylko uda
bagienni_k napisał/a:Właśnie. Czuję, że gdybym ja tak wszystko zawsze dokąldnie analizował, to stwoierdziłbym też, że zmarnowałem życie i nie przeżyłem go tak, jak się "powinno".Tym bardziej, jeśli bym ciągle wypominał swoją przeszłość, żałująć, żę coś złego mnie spotkało i/lub, że ktoś mi wyrządził krzywdę. Tylko CO to zmieni? Nie mamy zdolności do cofania się w czasie, więc takie utyskiwanie pogłębia tylko kryzys i "przywiązuje" Cię do stołka i nie pozwala ruszyć dalej.
Czasami, jak zaczynam za bardzo analizować to staram się zmienić temat myślenia, ale czasami jest to trudne, np. gdy spodoba mi się jakiś chłopak, to wręcz niemożliwe
KoralinaJones napisał/a:Widzę, że trafiłam w czuły punkt.
W przeciwieństwie do Ciebie ja nie byłam ani mocno zdziwiona ani nie miałam pretensji do rodziców, że na wymagających studiach trzeba się dużo uczyć i przysparza to dużo stresu i nieprzespanych nocy, zwłaszcza przed kolokwiami i egzaminami. To jest to co nazywa się tym, że ktoś wie, że bez ciężkiej pracy nie ma efektów.
Ja też nie byłam mocno zdziwiona. Idąc na studia wiedziałam, że trzeba się dużo uczyć, przecież jak rodzice mi opowiadali, co oni przeżywali na studiach, to ja szłam na nie z pełną świadomością tego, co mnie czeka. Jako jedna z nielicznych w sumie. Dlatego na te studia nie chciałam iść. To rodzice są zdziwieni, że mi coś nie idzie. Ja znam swoje słabe strony, a oni mnie cisnęli, bo sądzili, że znają mnie lepiej niż ja sama, a potem zdziwienie, że mi tak ciężko szło, bo oni uważali, że jak jestem ich córką to powinnam być najlepsza we wszystkim
Poza tym ciężkie studia są w różnych dziedzinach. Nie tylko medyczne. Prawo też jest trudne, ale tam by mi lepiej szło, bo nie ma tyle przedmiotów ścisłych, z których czuję się niepewnie na moich studiach, ale rodzice mi odradzali studiów humanistycznych. No jak mówię- nie miałam za dużego wyboru przy nich. Pamiętam, że dobrze wiedziałam, jak ciężkie to są studia i przed rozpoczęciem I roku już od września chodziłam jak kłębek nerwów.
Plus jest taki, że "co nas nie zabije to nas wzmocni", bo jak teraz sobie zahartuję psychikę, to potem, w dorosłym życiu będę miała łatwiej. Tak się przynajmniej pocieszam
KoralinaJones napisał/a:Ona sama nie wie czego chce i szuka dziury w całym. Jest na wymagających trudnych studiach, musi się dużo uczyć, i ma pretensje do rodziców że nie wie czego chce i musi w stresie ogarniać jeden z bardziej wymagających kierunków. Wymyśla jakieś WWO.
WWO nie jest wymyślone. To normalny termin psychologiczny. Bawi mnie trochę to, że ludzie mnie wysyłają do psychologa, ale jak rzucam terminy psychologiczne to jest to wyśmiewane. Serio myślicie, że psycholog macha różdżką i hop, już problemu nie ma? To właśnie zbiór mechanizmów i tego typu terminów
Beyondblackie napisał/a:Yellow, aż się uśmiałam. Dwudziestokilkulatka, którą nawet studia przerastają i jedzie na kasie rodziców, pisze mi, że życia nie znam 
Dziecko, ja Cię nie obrażam. Ja Ci po prostu piszę brutalną prawdę. W doroslym świecie nikogo nie obchodzi jak wielkie masz mniemanie na swój temat i jak bardzo chcesz by ludzie szanowali Twoja wrażliwość. Nikt się do Ciebie nie bedzie dostosowywać. To, co Ty widzisz w sobie jako analityczna kreatywność, z boku wygląda jak szukanie dziury w calym i babranie się w szczegółach- kompletnie bezproduktywne zajęcia. Niby taka analityczna jesteś, a masz zero wglądu w siebie.
Terapia, pójście na swoje i zaczęcie podejmowania wlasnych decyzji to jedyna droga dla Ciebie. A jak nie, to zacznij szukać hojnego pana prezesa, bo cieńko będzie.
Rozumiem, że nie szanujesz żadnego lekarza, prawnika, inżyniera? Wyśmiewasz tych ludzi? Bo większość z nich w moim wieku też leciała na kasie rodziców
Poza tym to brzmi jak dyskryminacja ze względu na wiek
Gdyby mądrość przychodziła wraz z wiekiem, świat byłby piękniejszy
Poza tym zawsze się trafi ktoś starszy. Ty o mnie możesz powiedzieć, że nic nie wiem o życiu i to samo o Tobie może powiedzieć 80latka. To działa w dwie strony
bagienni_k napisał/a:Jedno mnie Autroko zastanawia: to, żę poszłaś na takie czy inne studia zależało, jak widać od Twoich rodziców. Oczywiście, że ów kierunek jest ciężki, nawet bardzo, tylko czy naprawdę ludzie, przynajmniej ci, którzy chcą to studiować, nie zdają sobie kompletnie z tego sprawy? Jeśli coś robisz z własnej woli i wiesz, że to chcesz, to raczej powinnaś wiedzieć, z czym to się wiąże. Mimo tych trudnośći czy zwątpień, wiesz, że chcesz dobrnąć do końca. Nie ma przecież studió, kursów czy wszelkich zajęć, które by nie wymagały jaiegoś wysiłku czy nie wiązały się ze stresem. To tylko obecna pop-kultura i wyobrażenia o takim "dolce-vita" sprawiły, że niektórzy wierzą, że życie i samorozwój są bezstresowe.
Powiem Ci, że nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak te studia są ciężkie. Ja mam rodziców, więc doskonale wiedziałam, na co się pisze. Powiem więcej- myślałam, że będzie jeszcze gorzej. A jest ciężko, ale jakoś sobie daję radę
Natomiast 90% osób, które idą na takie studia nie zdają sobie z tego sprawy. Moi znajomi mówią wprost, że myśleli, że będzie tak jak w szkole- że się nauczysz i zdasz bez problemu, a tu tak nie ma. Tu rządzi statystyka, ocenianie prac według uznania, znajomości, często brak szacunku wobec studentów (moja znajoma w ciąży została ostatnio źle potraktowana, więc nie ma litości). I ja byłam na to przygotowana, dlatego jeszcze nie wylądowałam u psychiatry, natomiast moi niektórzy znajomi to wraki człowieka: zmęczeni, zrezygnowani, nie ma w nich tej chęci życia, co przed studiami, bo każdy ma swoją wytrzymałość
Ale serio, ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak ciężko może być na studiach
Są np. kierunki studiów, gdzie można pracować, nawet na etat, a egzaminy są tak łatwe, że wszyscy zdają, jeśli tylko podejdą. A u nas? Jak się uczysz np. 2 miesiące to zdasz na 3 i to ledwo, bo egzamin taki ciężki. Jak znalazłam pracę dorywczą- 2 dni raz na 2 tygodnie to mi znajomi mówili, że chyba oszalałam i jak ja godzę to z nauką....
polis napisał/a:Moim zdaniem nie potrzebujesz rad i analizy, bo sama wiesz skąd biorą się twoje problemy, masz pomysł na siebie. Skończyć studia i wyjechać za granicę. Tylko potrzebujesz kogoś kto pomoże ci z emocjami, zrozumie, pomoże je wyregulować i pomoże ci nauczyć jak je koić. Terapeuta powinien cię wysłuchać, tak jak nie wysłuchali ciebie twoi rodzice. Żal do rodziców masz słuszny i to jest moim zdaniem do przepracowania na terapii, przejście takiej żałoby za dzieciństwem, które nie wróci, żeby potem iść dalej. Terapeuta też pewnie będzie ci dawała do zrozumienia, że ok rodzice byli niedoskonali, ale co dalej? Tylko zrobi to bardziej dyplomatycznie niż niektóre osoby tutaj.
Na twoim miejscu nie szukałabym zrozumienia u przypadkowych osób na forum.
Mój znajomy powiedział ostatnio dokładnie to samo, co Ty. Jednak uznał, że psycholog nie jest mi potrzebny, bo psycholog tylko naświetla problem, ale go za nas nie rozwiąże, tylko pomoże nam go dostrzec (bo masa osób tego nie widzi), a ja wiem, gdzie leży przyczyna
Byłam u 2 psychologów. Jeden to mój znajomy, student, z niego będzie straszny psycholog, zero zrozumienia człowieka. Druga to kobieta, która wyznawała zasadę wygadania się. Tylko ja jej gadałam i gadałam a ona nic. Więc wolę się wygadać tu na forum, bo mam tyle samo, co z wizyt u niej. Kiedyś zamierzam iść, ale muszę mieć na to pieniądze
polis napisał/a:No moim zdaniem wierci się w kółku, ponieważ nie radzi sobie z emocjami i dopóki sobie nie radzi, to dalej będzie wiercić się w kółku. Ma bardzo dużo żalu, którym trzeba się zająć. Podejrzewam, że jak w końcu spuści z siebie żal przy osobie, która nie będzie jej oceniać i postara się ją zrozumieć, to się jej polepszy. Zwłaszcza, że mam wrażenie, że jej może o to chodzić, że chce być zrozumiana i wysłuchana. Nie każdemu do szczęścia są potrzebne życiowe rady. Mnie na przykład to niepotrzebne w trudnych chwilach. Jak poczuję się zrozumiana i się wypłaczę, to potem jestem w stanie sama sobie poradzić.
W przypadku autorki może to trochę potrwać, bo jednak dzieciństwo to ładnych kilkanaście lat, kiedy takiego wsparcia emocjonalnego nie miała, radzenia sobie z emocjami nikt jej nie nauczył, więc mnie nie dziwi, że nie robi postępów z dnia na dzień. Jest jak dziecko w megle w tym temacie.
Powiem Ci, że tak na to nie patrzyłam, ale możesz mieć rację
Wygadam się i mi lepiej. Nie potrzebuję klepania po główce. Cieszy mnie, że ktoś te moje wypociny w ogóle czyta, bo w dzieciństwie nikt mnie o uczucia nigdy nie pytał. Owszem, rodzice pytali, jak w szkole, zawsze odpowiadałam, że dobrze, ale jak chciałam porozmawiać szczerze o czymś dla mnie ważnym, o uczuciach, to byłam wyśmiewana, że filozofuję, albo ogólnie, tak o, bo rodzice są twardo stąpający po ziemi, a ja marzycielka
Owszem, postępów z dnia na dzień nie zrobię, ale np. ludzie, których poznałam w ciągu ostatnich kilku lat mówią, że się zmieniłam. Nawet koleżanka mnie ostatnio pochwaliła, że jak się poznałyśmy prawie 3 lata temu, to byłam nieśmiała, bałam się gadać o emocjach, bałam się wszystkiego, a teraz jestem pewniejsza, nie boję się i mnie za to bardzo pochwaliła. Mało tego. Poznałam jednego człowieka (nie jest psychologiem, ale interesuje się psychologią i robi mi prawie za psychologa, tyle o mnie wie) w lutym tego roku. I mi ostatnio napisał, że jest pod wrażeniem, bo z każdą linijką tekstu widzi zmiany we mnie i to na lepsze. Dla mnie to jest sukces, na prawdę
pop_corn napisał/a:A może problemem nie jest to, kto w takiej rodzinie myśli "lepiej" czy "gorzej", ale JAK myśli? Trudno oczekiwać szczęścia i zadowolenia od osoby z zacięciem artystycznym (Autorka sama o tym wspomniała), która jest wychowywana przez typowych, twardo stąpających po ziemi, ścisłowców. Mało tego, ci ścisłowcy są jedynymi ludźmi, którzy są w najbliższym kręgu takiej osoby. A tematy, o których mówią, sposób, w jaki funkcjonują i decyzje, jakie podejmują, są zupełnie inne od sposobu, w jaki żyją ludzie bardziej "kreatywni".
Autorko, czy kiedykolwiek przyszło Ci do głowy, żeby otoczyć się, chociaż częściowo, ludźmi, którzy byliby podobni do Ciebie? Jeżeli piszesz, że wolisz artystyczne aktywności, to czy dołączyłaś do jakiejś grupy ludzi, którzy na co dzień projektują, tańczą albo gadają o filmach? Myślę, że na tym etapie życia, głównym problemem jest po prostu brak dystansu do własnej sytuacji i wewnętrza frustracja, że ludzie, z którymi żyję pod jednym dachem, nie rozumieją tego, co czuję. Ale oni nie będą tego rozumieć, bo ich mózgi pracują po prostu inaczej (i to nie jest ich wina)
Dla każdego na tym świecie jest miejsce - i dla tych ścisłych, i dla tych artystycznych. Trzeba to zaakceptować, i tyle.
Jako "artystyczna" córka "ścisłych" rodziców potwierdzam, że to trudna relacja, ale do ogarnięcia. Moi rodzice też się bali, że jak się zapętlę w artystyczną stratosferę, będę łazić jak obdartus i żebrać pod kościołem, żeby zarobić na farby, ale udowodniłam, że tak być nie musi
Były przeboje, bo totalnie nie rozumieli mojego podejścia do życia i chcieli dać mi wszystko, czego sami w życiu nie mieli, żebym nie musiała się mierzyć z tym, co oni. Na świat ludzi kreatywnych patrzyli stereotypowo, bo go po prostu nie znali i nie rozumieli. A tak się składa, że można spełniać się artystycznie w bardziej "przyziemny" sposób i zarabiać ze swojej pracy normalne pieniądze, siedząc na etacie. To jest tak ogromny obszar, że każdy znajdzie dla siebie jakąś niszę.
Może po prostu nie widzisz tych wszystkich możliwości, bo nie wyszłaś na świat ze swojego zamkniętego kręgu? Otocz się ludźmi, podobnymi do siebie, nawet na godzinę w tygodniu - zapisz się na jakieś abstrakcyjne zajęcia, pobądź z nimi, posłuchaj o czym rozmawiają i na chwilę odetchnij od farmacji, sportu i obowiązków
Ja przez długi czas czułam się "nieadekwatna", dopóki nie weszłam w środowisko osób, podobnych do mnie. I to było przełomowe odkrycie, bo okazało się, że takich "mnie" jest na świecie dużo więcej 
Do pierwszego akapitu- to jest bardzo ciężkie. Ścisłowcy są spoko, nie winię rodziców za to, że nimi są. Mam bardziej żal o to, że swoje poglądy narzucali mi w sposób rażący, mimo mojego sprzeciwu i nawet nie próbowali mnie zrozumieć. Takie tupnięcie nóżką "ma być, jak ja chcę i koniec!". Jak chciałam wybrać inne studia, niż moi rodzice dla mnie widzieli to było rzucanie talerzami w domu. Na prawdę ciężko mi się funkcjonowało w domu rodzinnym
Do akapitu drugiego- teraz się otaczam takimi ludźmi. Mam znajomych. Może niekoniecznie z takimi samymi zainteresowaniami, oni też często ścisłowcy, ale nie wyśmiewają moich zainteresowań, próbują mnie zrozumieć, szanują moje zdanie. Dla mnie to ważne.
Czasami, jak się nadarzy okazja to wysyłam swoje prace artystyczne na konkursy i nawet zdobywam nagrody, tak na marginesie 
Poznałam niedawno pewnego faceta i on też ma duszę artystyczną, ogólnie podobny do mnie jeśli chodzi o osobowość. Wymieniam się z nim pracami. Powiedział, że jest pod wrażeniem moich prac, bo wyglądają jak robota profesjonalisty. Sam mi wysłał swoje. I często się tak wymieniamy 
Co do sportu- ja lubię sport. Bardzo. Teraz, przez to, że pieniądze lecą na wynajem pokoju to nie mogę trenować, bo mnie nie stać, ale czekam na koniec studiów i pierwsze co robię to zapisuję się do klubu sportowego. I nie mam pretensji do rodziców, że wszczepili mi miłość do aktywności fizycznej. Jestem im za to wdzięczna. Denerwuje mnie co innego- przymuszanie. Nie mogłam zrezygnować z jednego treningu raz na x miesięcy, żeby się spotkać ze znajomymi. Trenowanie na prawdę dużo, w wakacje praktycznie codziennie (co jak teraz czytam- nie jest nawet zdrowe dla mięśni, które potrzebują regeneracji, a moi rodzice medycy mnie wywalali na codzienne treningi). Do tego w pewnym momencie bez pytania mnie wpisywali mnie na zawody sportowe. Nie znoszę rywalizacji. Lubię pracę grupową, ale rywalizacja, szczególnie solo, a nie grupowa mnie stresuje. A ci mnie jeszcze wypychali tutaj na zawody, tu na sparingi. W pewnym momencie to przestała być dla mnie przyjemność. Pamiętam, że było takie lato, że mnie tyle wypychali na treningi, że przed nim modliłam się, żeby pogoda się zepsuła, bo wtedy chcąc nie chcąc nie mogłam trenować. To już jest chore
A mogę zapytać- gdzie teraz pracujesz? Odnajdujesz się w swoim artystycznym świecie?
trutkaa napisał/a:Hej Yellowstar.
Przeczytałam cały Twój wątek i przyznam, że zrobił na mnie wrażenie i wydajesz się mi pokrewną duszą jeśli chodzi o historię i temperament.
Miałam podobną rodzinę, w tym sensie, że była majętna i było duużo wymagań. Zajęcia pozalekcyjne prawie codziennie, przymuszanie to zajęć, które mi nie leżały. Ja jednak miałam - częściowo - inny charakter niż Ty i się pod tym kątem zbuntowałam. Postawiałam granice i w gimnazjum już nie miałam żadnych zajęć poza angielskim. W liceum to chyba już żadnych. Co do mojej rodziny, to mój ojciec był bardzo oschłym, oceniającym, niedostępnym psychicznie człowiekiem, miał ogromne sukcesy i nawet wyrobił sobie nazwisko w kraju. Cała rodzina orbitowała wokół niego jak wokół boga-słońce, a on miał nas gdzieś, a jak się odzywał to tylko po to, żeby skrytykować lub wyśmiać. Mama była ciepła, ale toksyczna, bluszczowata, zagarniająca, wikłała mnie w swoją relację z ojcem. Stworzyła mi ciepły mikroklimat, w którym miałam wszystko materialne. Dostęp do pieniędzy nieograniczony praktycznie, własną kartę podpiętą pod jej konto, itd. Zawsze mi powtarzała, że tak będzie zawsze, że pieniądze rodziny są moimi pieniędzmi, więc nie przejmowałam się rzeczami typu kariera. Skończyłam studia humanistyczne, bardziej hobbistycznie. Mama nie pozwalała mi pracować - tzn teraz wiem, że mogłam mieć gdzieś jej zdanie, ale wtedy zdanie mamy było świętością. Do meritum. W skrócie - moja mama odwaliła jak byłam 5 roku studiów taką akcję, że ojciec odciął ją zupełnie od pieniędzy. I tym samym mi uschło źródło. Ojciec nigdy nie nie zainteresował czy ja coś mam, czy mi potrzeba. Miałam do nich oboje ogromny żal, nie dlatego, że odcieli mnie od pieniędzy, tylko dlatego, że pozwolili mi (mama - wychowując mnie tak, tata - olewając wszystko co ze mną związane) żebym nie zdobyła żadnych kompetencji, które pozwolą mi iść w świat. Żyłam w ciepłym mikroklimcie myśląc, że tak będzie zawsze, a tutaj zonk. Żal do rodziców, inny do ojca, inny do matki nosiłam w sobie dłuuuuuugo. Mam dziś 31 lat i czasami wraca.
Ale jak sobie poradziłam? Stopniowo zaczełam rozumieć, że muszę się uniezależnić emocjonalnie od matki, przepłakać relację z ojcem (żal niekochanej córki), krok po kroku zaczęłam to ograniać. Zaczełam powoli sama zarabiać, najpierw najgorsze prace, wręcz na tamten czas uważałam za upokarzające, taka degradacja z księżniczki, do sprzątaczki. Zaczełam terapię, ale terapeuta okazał się niezbyt. Starałam się przetrwać najgorszą zimę mojego życia. Krok po kroku. Zaczełam zdobywać kompetencje, radzić sobie. Cieszyły mnie sukcesy, które są godne nastolatków, a ja miałam już 26 lat! Byłam dumna z siebie. Dziś mam 31 lat, mam super pracę, cudownego chłopaka, mamy oszczędności (okazało się, że mam smykałkę do giełdy i zarobiłam sporo!), plany i co najważniejsze - jestem wolna od moich rodziców i żalu do nich. To jest taka wolność jakiej nie można kupić za pieniądze.
Byłam tam gdzie ty jesteś teraz. Kręciłam się w kółko miotana żalem, złością, strachem. Nawet jak myślałam, że coś ruszyło, to wracałam do punktu wyjścia. Moja rada - zacznij krok po kroku uniezależniać się od rodziców. Pojmij, zaakceptuj, że zostałaś przez nich spaczona, ale to nic straconego. Zbudujesz siebie na nowo. Oni nie potrafili inaczej, byli ludźmi bez zasobów emocjonalnych, którymi mogli cię obdarzyć, mieli swoje lęki, stąd ta ambicja. Zbudujesz siebie na nowo, jak zrozumiesz to i zaakceptujesz obecną sytuację i postanowisz walczyć o siebie i swoją niezależność.
ps. dodam, że dobrym pomysłem dla ciebie byłaby psychoterapia w nurcie terapii schematów. Ja teraz na taką uczęszczam i daje mi ogromne pokłady siły. Myślę, że dla twojego temperamentu będzie odpowiednia, będziesz mogła w bezpiecznym środowisku przerobić te wszystkie zduszone emocje + terapeuta będzie je przeramowywał, co jest ważne i uzdrawiające w procesie. Mi bardzo bardzo pomogło, a widzę, że masz w siebie olbrzymi wgląd i jesteś bardzo wrażliwą duszą - tak jak i ja - więc myślę, że tobie też taka forma może przypasować.
Pozdrawiam
Wiesz, ja też się buntowałam. Na prawdę. To nie tak, że ja spokojnie mówiłam "nie chcę". Znaczy to też, ale za którymś razem nie wytrzymywałam i wybuchałam prawie krzycząc, że nie chcę. Co robili rodzice? Najpierw była awantura, zamykałam się w pokoju, a potem przychodzili do mnie i na spokojnie wpajali mi, że tak trzeba, że nie ma innego wyjścia, a ja ulegałam, bo jako dziecko komu miałam wierzyć, jak nie rodzicom? Oni uważają do dzisiaj, że jestem buntownikiem, bo pamiętają te awantury, tylko mieli gdzieś moje zdanie
Współczuję sytuacji 
Też miałaś bardzo ciężko. A jak Twój tata był znany, to pewnie miałaś jeszcze gorzej, niż ja
O kurczę, ale jak to odcięli Cię od pieniędzy? Tak nagle?
A po studiach nie pracowałaś? Nie chciałaś mimo wszystko na siebie zarobić?
A Twój tata z Tobą rozmawiał? Pytał, jak Ci leci? Czy miał zupełnie wywalone na Twój los?
Ja nie uważam, żeby praca sprzątaczki była uwłaczająca. Sama dorabiam sobie w wolnym czasie jako sprzątaczka. Praca ciężka fizycznie, bo cały czas na nogach, dużo noszenia, ale zawsze jakiś grosz do kieszeni wleci i żadna praca nie hańbi
Oj tam, nieważne, że sukcesy nastolatków, ważne, że zadziałały na psychikę 
Terapia schematów? To może być dobre! Właśnie o dobrego psychologa to ciężko. Też byłam i też niewypał. Najlepsi psychologowie to ludzie o typie osobowości INFJ, bo to świetni obserwatorzy z właśnie analizującym zachowanie umysłem, ale to najrzadszy typ osobowości na świecie, więc ciężko o takiego. Większość psychologów uczy się na studiach schematów, a jak zadadzą Ci pytanie, które odbiega od tego schematu to nagle głupieją, bo nie wiedzą, gdzie Cię wpasować i jakim prawem odbiegasz od tego schematu
Bardzo się cieszę, że Ci się udało i wierzę, że dla mnie też jest nadzieja
Rin Trine napisał/a:Przeczytałam całość
Sytuacja analogiczna do mojej i to bardzo
Ja miałam obu rodziców lekarzy. Mnie zaś wypchnęli na stomatologię. Wcześniej jednak masa zajęć dodatkowych i to też do tego stopnia, że nie miałam jednego bliższego znajomego. Na studia też poszłam nie takie, jak chciałam. Moim marzeniem było zostanie stewardessą, ale wybili mi to z głowy. Studia przeżyłam bardzo psychicznie, ale fizycznie też (zaczęła mnie od stresu przewlekle boleć głowa).
Miałam depresję i rodzice lekarze powiedzieli, że nie chcą, żebym miała w papierach, że byłam u psychiatry, więc sami mi coś wypisali, coś, co nie brałam, bo nie za bardzo pomagało, potem mi znajoma mówiła, że to nie jest lek dobrany do mojego problemu (bo rodzice wypisując mi go zamiast ze mną i moich problemach porozmawiać, to stwierdzili, że mi wypiszą coś, co uważają za słuszne, bez żadnej rozmowy ze mną o moich problemach i uczuciach). Na tysiące godzin zajęć dodatkowych kasa była, mimo że chodzić na nie nie chciałam, ale na psychologa to już nie. Raz poszłam do pani psycholog za moje kieszonkowe, to mówili, że okej, ale czy nie lepiej wspierać swój samorozwój niż jakiejś obcej baby, więc to rzuciłam.
I pewnie byłabym w dołku emocjonalnym podobnym do Twojego, ale ja miałam to szczęście, że trafiłam na fajnego faceta. On sprawia, że jestem szczęśliwa i staram się być coraz lepsza, sama dla siebie. Dodał mi bardzo pewności siebie, czuję, że ktoś wreszcie mnie słucha, kocha i nie traktuje mnie chłodno, jak rodzice we wcześniejszych latach. Znalazłam też paczkę bliższych znajomych
Pewnie pod tym postem będzie wysyp hejtujących komentarzy, bo umówmy się- ludzie nie widzą tego typu problemów, przez które ktoś może mieć rozwaloną psychikę. Sama jak o tym kiedyś pisałam, to spotkałam się z hejtem. Po prostu niektórym nie przemówisz i widzę to po niektórych komentarzach tutaj
Moja rada jest tylko taka, że trzeba mieć bliskich- czy to rodzeństwo, czy to przyjaciół, czy partnera. Trzeba mieć kogoś, przy kim będziemy się czuli bezpiecznie. Człowiek samemu owszem, też funkcjonuje, ale w pewnym momencie tak jakby dziczeje. Widziałam to nawet sama po sobie, gdy długo nikogo znaleźć nie mogłam.
Owszem, trzeba być samodzielnym, ale może być osoba samodzielna z bliskim osobami, a może być niesamodzielna i samotna
Może kiepska rada, ale mówię to na podstawie tego, co ja przeżyłam
Dziękuję za ciepłe słowa
Z tym chłopakiem- fajnie, że kogoś znalazłaś
Ja jednak jestem od dłuższego czasu sama i nie wygląda, żeby się zmieniło. Dużo czasu spędzam poza domem. Jak teraz jest ciepło to mnie prawie wcale nie ma. Teraz, nawet do sesji uczyłam się w okolicznym parku ciesząc się odgłosami przyrody. Widziałam masę ludzi. Żaden facet jednak nie podszedł i nie zagadał (za to poznałam masę starszych i na prawdę sympatycznych pań, które mnie autentycznie polubiły). Jednak samych chłopaków widziałam mało. Jak byli to albo licealiści w grupach, albo jak ktoś w moim wieku to z dziewczyną, albo starsi panowie. Żeby tak trafić na kogoś 25-30 to nieee
Nie wiem, gdzie ci faceci się podziewają
W ogóle mówi się, że jest przewaga płci męskiej nad żeńską właśnie w moim wieku, a ja tego nie widzę. Gdzie się nie obejrzę to są dziewczyny: na mojej uczelni, na chodniku
Rzadko poznaję nowych facetów. W styczniu byłam na urodzinach koleżanki. Było tam 2 singli w moim wieku i tańczyłam, gadałam z nimi. Zaczęli do mnie podbijać. Jeden jednak to taki typowy bananowy chłopak, kompletnie niedojrzały, ale ma bogatych rodziców i szczyci się tym bardzo (a ja na kasę nie lecę), drugi to taki, który też się do mnie przystawiał, ale to bardziej z rozsądku. Moja znajoma mówiła, że on jest długo sam (to jej kuzyn), że nie może żadnej znaleźć, a on taki fajny, nawet mnie chciała z nim swatać, ale czułam, że on by chciał kogoś mieć, a nie, że ja mu się spodobałam jako ja. Byłam zadbana, wykształcona, miła, dobry materiał na żonę- według niego- i ja to bardzo odczułam, ale zauroczenia w jego oczach nie widziałam
Innego chłopaka, o którym w innym wątku pisałam dużo to chłopak, którego poznałam na urodzinach innej koleżanki. Zaprosiła nas do takiej kanjpki. Poznałam tam tego chłopaka. I w jego oczach widziałam zauroczenie. Jak tylko podeszłam do stolika to aż nabrał powietrza i zaniemówił. Po chwili się otrząsnął i zdezorientowany do kolegi "o czym my mówiliśmy?". Potem uważnie słuchał, co mówię do koleżanek (podsłuchiwał w sumie) i odwoływał się do tego później w rozmowie. Odeszłyśmy z koleżankami na bok, pogadać, to dostawił krzesło na przeciwko mnie i gadał niby z nami, ale patrząc się cały czas na mnie. Studiował to samo, co ja tylko rok wyżej, więc mieliśmy dużo wspólnych uczelnianych tematów. Potem się wszyscy rozchodzili, okazało się, że mieszkamy bardzo blisko siebie. Chciałam iść, nawet się z nim żegnałam, on podpity, przyczepił się do mnie. Czekaliśmy na przystanku na autobus, to objął mnie ramieniem. I wtedy zaczął mnie namawiać, żebym poszła do niego. Uznałam, że za dużo wypił (a ja byłam trzeźwa), więc głupoty gada, bo przecież nie będę lecieć o 12 w nocy do obcego chłopaka. Potem się wpraszał do mnie. Szedł za mną aż pod mój blok. Ja się miło pożegnałam, przytuliłam, powiedziałam "do zobaczenia" i weszłam do siebie. Sądzę, że dobrze zrobiłam. Byłam pewna, że napisze do mnie. Wysłałam mu zaproszenie na następny dzień, ale nie napisał. Już nie rozmyślałam nad nim, bo miałam bardzo ważne zaliczenia na studiach. Uznałam, że chciał mnie tylko zaliczyć, ale się nie dałam. Napisałam do niego z wymówką miesiąc później. Czemu tak późno? Bo w międzyczasie się od wspólnych znajomych dowiedziałam, że o mnie wypytywał. Uznałam więc, że popełniłam błąd, że on po prostu był pijany, wstydził się swojego zachowania i uznał, że może nie jestem jego półka i boi się zagadać (brat mi tak sugerował). Napisałam z wymówką, bo jestem członkiem samorządu i miałam akurat do tego pretekst, więc to wykorzystałam. Odpisał na to, na co trzeba, ale jak próbowałam zagadać prywatnie, nawiązując do tamtego wieczora, to mnie olał. Bolało mnie to, że nawet nie chciał mnie choć trochę bliżej poznać. Chyba jednak chciał mnie tylko zaliczyć tamtego wieczora, ale nie wiem czemu, bo nie byłam wulgarnie ubrana- wracałam z uczelni, więc miałam na sobie dżinsy i koszulę w kratę, jedynie się podmalowałam, ale to też ja robię taki makeup no makeup, nawet szminki nie miałam. To wygląda tak, jakbym mu się spodobała bardziej, ale coś się zadziało, że uznał, że nie warto kontynuować znajomości. Może obudził się rano i stwierdził, że nie jestem warta zachodu? Przykre to, że nawet nie próbował mnie bliżej poznać. Od wspólnych znajomych wiem, że on od dłuższego czasu jest sam, nawet mi znajoma mówiła, że dookoła same pary i widać, że mu samemu tak niezręcznie. Samiec alfa i męski r*chacz raczej ma jakąś pannę zawsze z boku, więc nie wiem, czy on chciał z siebie zrobić takiego samca alfa, co tylko zalicza panienki, ale robił to nieudolnie, czy mu się spodobałam, ale przez to, że odmówiłam, to odpuścił...sama nie wiem. Czy ja coś źle zrobiłam? Nie był to facet moich marzeń. Ot taki zwykły student, ale w moim typie. Z wyglądu zadbany, bo miał koszulę (a nie widuję facetów w koszulach za często), wysoki (lubię wysokich), miło mi się z nim gadało i czułam, że jest to całkiem inteligentny gość. Sytuacja miała miejsce pół roku temu. To, jaka bieda u mnie z facetami widać właśnie po tym, że sytuacja przedawniona, on pewnie dawno o mnie zapomniał, a ja do niego czasami myślami wracam. Nawet wiem czemu- bo nie mam dookoła innych facetów. Gdyby się trafił inny, który by mnie zainteresował to tamten momentalnie by został zapomniany, ale przez to, że on był ostatni, a sytuacja z nim związana do teraz nie jest dla mnie do końca jasna to wracam myślami do tamtego wieczora i analizuję, co mogłam zrobić źle, co mogłabym poprawić następnym razem w podobnej sytuacji. Może to zabrzmi głupio, ale jak mi 2 koleżanki powiedziały po tym miesiącu, że on o mnie pytał to byłam pewna, że on jest po prostu nieśmiały, że jak zagadam to w końcu będę miała fajnego chłopaka, albo chociaż zyskam nowego kolegę. W życiu bym nie pomyślała, że mnie może tak olać i nawet nie odpisać. Nie rozumiem tego. Mówiąc szczerze, to mało kto mnie tak traktuje, że mi ignoruje wiadomości, więc tym bardziej byłam bardzo skonsternowana. Wiem, że to brzmi głupio, ale po prostu to ostatni chłopak, który mi wpadł w oko, dlatego go rozpamiętuję, gdyby teraz się ktoś nowy pojawił, to bym zapomniała
I fakt, że zrzucam to na pech, bo analizując tamten wieczór nie zrobiłam niczego źle- nie spiłam się, nie powiedziałam nic złego, nie byłam niestosownie ubrana, nie poszłam z nim do łóżka na dzień dobry. Po prostu mam pecha do facetów, na jakich trafiam.
Opisałam całą sytuację dokładnie bratu i znajomemu. Oni powiedzieli, że zazdroszczą temu chłopakowi takiej dziewczyny i twierdzą, że on jest głupi ignorując mnie i będzie jeszcze tego żałował, o ile już nie żałuje. Może i mają rację, ale ja nadal jestem sama
Od 2 lat przymierzam się do założenia jakiejś aplikacji randkowej, ale nie lubię oceniać ludzi po wyglądzie i sądzę, że przez to mało kto by mi się podobał, bo ja muszę ocenić kogoś z charakteru
Rin Trine napisał/a:Jestem na samej końcówce, potem zaczynam staże. Nie myślę o przebranżowieniu, bardziej się zastanawiam, co zrobić, żeby ulepszyć to, co mam. Nie opłaca się rzucać tak ciężkich studiów n końcu. Lepiej zrobić coś, dzięki czemu będzie można np. więcej zarobić albo coś. O pracy stewardessy marzę nadal. Są linie, które zatrudniają na okres letni. Aplikowałam do nich przed studiami, ale mnie nie przyjęli, bo chcieli tylko studentów (tańszy ZUS itp.). Teraz myślałam, czy między końcem studiów a stażami się nie podjąć pracy, ale musiałabym się przeprowadzić do dużego miasta, bo na moim lokalnym lotnisku jest kilka lotów w tygodniu i nie widziałam nawet ofert pracy na stanowisko stewardessy na to lotnisko. Ktoś mi mówił, że to przez to, że jak jest mało lotów to oni często biorą załogę z innych miast i na tym lotnisku jest tylko międzylądowanie, dlatego nie ma ofert pracy . Po studiach iść do tej pracy jest zaś nieopłacalne. To fajna praca, ale do pewnego wieku i rzucanie dla tego dobrego i pewnego zawodu byłoby głupotą. Poza tym nie wiem, czy by mnie nawet teraz wzięli, bo przez 5 lat studiów byłam w stanie pracować tylko w wakacje, bo w roku akademickim nie było kiedy. W moim środowisku to nie problem, bo jest masa osób, co nie pracowała w ogóle, bo liczy się dyplom ukończenia studiów i nikt nie będzie patrzył, czy się pracowało dorywczo czy nie, bo nikogo to nie interesuje. Jednak w liniach lotniczych, gdzie konkurencja jest duża mogą tego wymagać, a co innego, gdy się idzie do pracy mając lat 19 i nie mając w ogóle doświadczenia, a co innego iść do pracy mając lat 26 i mając małe doświadczenie. Jak mnie będzie ktoś zatrudniał po studiach na stanowisku stomatologa to nie wymaga doświadczenia w pracy studenckiej, bo taka osoba wie, że na tych studiach to niemożliwe, ale rekruterzy w liniach lotniczych pewnie myślą, że wszystkie studia są łatwe i skoro Halinka daje radę zaocznie studiować turystykę i poświęcać się dla linii w 100% to ja też mogłam, a ja się zapewne leniłam (tak, są tacy, co tak myślą, bo raz szukałam pracy wakacyjnej i pytałam o jedno stanowisko na pewnym forum to mi ktoś napisał, że co ja mam takie małe doświadczenia, a studia to nie wymówka...), ale to już spekulacje. Najbliższe lotnisko, z którego mogłabym latać jest oddzielone 70km ode mnie. Mogłabym dojeżdżać 1,5h pociągiem, ale musieliby zrobić pode mnie plan, np. ułożyć więcej godzin pod rząd, ale rzadziej, żebym tyle nie musiała jeździć, ale nie wiem, czy oni na to pójdą. W Katowicach lotnisko od centrum jest oddalone o 30km i jakoś personel dojeżdża tam, bo nie wszyscy mieszkają tuż pod lotniskiem, bo Pyrzowice to wieś, więc tam to pod lotniskiem mało kto mieszka, na pewno nie studenci, których przecież tyle zatrudniają. Ale nie wiem, czy odległość 70km to nie jest już abstrakcja i czy by się pracodawca zgodził. I też nie wiem, czy nie jestem za stara, bo skoro zatrudniają tam 19/20-letnie dziewczyny, to czy ja w wieku lat 26 jako żółtodziób nie będę się czuła jak stara baba co nie ma doświadczenia
W sumie jakby ktoś mi mógł doradzić, to byłabym wdzięczna, bo bardzo chciałam spróbować, a nie
W każdym razie wiem, co czuje autorka, bo sama czułam się przez wiele lat podobnie. Byłam zagubiona, przygnębiona, bałam się o przyszłość. Znalazłam jednak kilka bliższych mi osób, w tym chłopaka. Tutaj masa osób mi pisała kiedyś "trzeba nauczyć się żyć samemu, żeby żyć z kimś", a ja umiałam żyć sama, tylko czułam się samotna, opuszczona i bardzo niedoceniona. Znalazłam chłopaka, to zdrowa relacja i na prawdę czuję się przy nim dobrze. Dał mi to, czego mi całe życie brakowało, czyli fizycznego i psychicznego ciepła. Rodzice, którzy kasę ładują w dziecko chcą dla niego jak najlepiej, ale czy to jest najlepsze wyjście? Chłód emocjonalny może nieść ze sobą katastroficzne skutki. Czytałam niedawno wywiad z psychiatrą i o tym, że osoby, które otrzymywały w dzieciństwie taki chłód emocjonalny mają potem jakieś problemy, od lżejszych typu takie uczucie samotności po cięższe typu dragi. Dobrze, że autorka w to nie popadła, albo w alkoholizm, bo to nie jest takie trudne w tej sytuacji. Miałam w klasie w liceum kolegę. Chłopak z rodziny prawniczej, ale pozostawiony samemu sobie emocjonalnie. Popadł w nałóg
Więc nie wiem też, co tu poradzić, bo mi te wszystkie złe uczucia zniknęły w momencie, gdy znalazłam kogoś dla mnie bliskiego
Stewardessa? Fajny zawód
Też mnie kiedyś interesowała turystyka, ale ja bardziej chciałam być pilotem wycieczek czy rezydentem. Latania się nie boję, ale też nie lubię aż tak
Ale to niesamowite, z jaką pasją o tym opowiadasz
Sądzę, że powinnaś spróbować
Może po studiach? Nie musisz pracować cały czas w zawodzie, zrób może kilka miesięcy przerwy i spróbuj?
polis napisał/a:Jakby to były 40 letnie kobiety, to tak. Takie żale z wiekiem, że a gdyby nie rodzice, to coś tam, są coraz słabsze. Ale tutaj mamy 20 latki, studentki, które dzieciństwo ukształtowało, a dorosłości za wiele jeszcze nie zaznały. Dla nich dzieciństwo i wiek nastoletni to ciągle świeża sprawa.
Nie wiem KarolinaJones, czy kiedykolwiek byłaś na terapii, ale nie chodzi o rozgrzebywanie przeszłości do śmierci. Chodzi między innymi o to, żeby przeżyć w końcu te uczucia z kimś empatycznym, kto będzie się starał zrozumieć, nie oceniać. No tak trochę dobrze nam pomamusiuje na przykład. Mnie to bardzo pomogło, najpierw raz głowa podsunęła mi w trudnych chwilach to jak zachowała się wobec mnie terapeutka, kiedy wywalałam trudne emocje na terapii. Zauważyłam, że pomagało mi to ukoić emocje w przeciwieństwie do starego krytycznego głosu, który nie pomagał wcale. Potem już świadomie wyobrażałam sobie co mogłaby powiedzieć ta terapeutka, potem ten głos się przekształcił w mój własny głos.
Natomiast dzieciństwo jest ważne, chociażby w czasie dzieciństwa kształtują się style przywiązania. Jeśli rodzic miał pakiet zaburzeń psychicznych, traumę, której nie przerobił, to prawdopodobnie przekaże to dalej. Pewnie słyszałaś, że dzieci z patologicznych rodzin często same kończą jako patologia. Nie bez przyczyny. Jeśli rodzice YellowStar nie umieli sobie radzić z emocjami i pod pewnymi względami wewnętrznie są dziećmi, to naturalnie jej dojrzałości i radzenia sobie z emocjami nie nauczą. Tak samo, jeśli twoi rodzice nie znali francuskiego, to ciebie tego języka nie nauczą. YellowStar może teraz podjąć wysiłek, żeby się tego nauczyć, może iść na terapie, itd., ale tak jak nikt nie nauczy się płynnie francuskiego w parę dni, tak i ona nie nauczy się tego z dnia na dzień.
Jejku, bardzo mądre słowa!
Właśnie to nie jest takie hop-siup, jak się co po niektórym tutaj wydaje. To ciężka praca, nierzadko trwająca nawet nie miesiącami, a latami.
Moi rodzice sami nic nie robili, kasę wydawali na mnie i zrobili ze mnie ich marionetkę. Coś, żeby pochwalić się przed znajomymi, jakie mają zdolne dziecko: ma czerwony pasek w szkole, pływa, gra na fortepianie, uczy się 2 języków. A sami nie robili nic. No mama się kiedyś zapisała ze mną na niemiecki i uczyłyśmy się razem, ale tylko to. A ja miałam jeszcze wiele innych godzin. A potem robienie wyrzutów, że mam być wdzięczna, że kasę na mnie wydają, a nie kręcić nosem, że mi się to nie podoba. Tak, jakbym była jakimś przedmiotem, robotem, którego się nastawi i ma przynosić dumę rodzicom, bo tego oczekują
KoralinaJones napisał/a:No cóż, najwyraźniej każdy mierzy własnymi doświadczeniami, bo mnie akurat krytyczny głos wiele pomógł zrozumieć, ujrzeć "sprawy" we właściwym świetle, i więcej się na te sprawy nie oglądać niż to było potrzebne. Pozwoliło mi to zaoszczędzić dużo czasu bez taplania się w użalaniu się nad sobą. Czasami najlepszym psychoterapeutą jest starsza, doświadczona życiowo i zaprzyjaźniona osoba, której również można się zwierzyć, niekoniecznie trzeba być na psychoterapii. Teraz jest to tak modne, że zapomina się o starych, sprawdzonych metodach powierzania swoich przeżyć innym osobom niż psychoterapeuci za pieniądze. W związku z tym nie będąc nigdy na psychoterapii wiem jak to jest przepracować swoje emocje i życiowe problemy, jak to jest szukać oparcia, czy też zwykłego wygadania się. Jedyna cecha wspólna to taka - że nikt nie rozwiąże za nas samych naszych wewnętrznych problemów ani nie podejmie kluczowych decyzji. Każdy potrzebuje wsparcie, niebezpiecznie jednak robi się kiedy wsparcie staje się nieodłącznym elementem radzenia sobie w życiu.
Tobie krytyczny głos pomógł zrozumieć, ale nie przyszło Ci do głowy, że nie na wszystkich działa metoda "na kija"? Niektórzy- jak ja- wolą metodę "na marchewkę", czyli łagodnie i spokojnie
Co do starszej osoby z doświadczeniami to zgadzam się. Pisałam tu wyżej, że poznałam pewnego znajomego. Jest 15 lat starszy ode mnie, z wykształcenia inżynier, ale interesuje się psychologią i stwierdzam- mówiłam mu to nawet- że jest lepszy niż niejeden psycholog. Bardzo mnie podniósł wiele razy na duchu. Do tego ma podobną osobowość i spojrzenie na świat, bo mamy ten sam typ osobowości. Sam mówił, że też wiele w życiu analizował, bo takim jesteśmy typem, mamy to we krwi, ale mówił, że wypracował to w sobie, żeby tego aż tak nie robić i ma mnie nauczyć, jak się ogarnąć. To bardzo inteligentny człowiek i lepszy niż psychologowie, z którymi gadałam
KoralinaJones napisał/a:polis napisał/a:No i w historii Polski było dużo traumatycznych zdarzeń, jak II wojna światowa. Choćby dlatego pewnie wielu z naszych dziadków miało traumę i problemy, które przeszły na naszych rodziców.
O! Bardzo dobry przykład! Jedynie jest wprost przeciwnie. To akurat byli ludzi zahartowani, silni i mocni, bo inaczej by tego nie przetrwali. I to jest właśnie to charakterystyczne, współcześnie bardzo popularne w psychologii doszukiwanie się usprawiedliwień i wyłącznie ludzkiej ułomności i słabości. A to właśnie od takich ludzi jak nasi dziadkowie można byłoby się uczyć hartu ducha, odwagi, woli i siły przetrwania. Bo czymże jest współczesne, wymagające kolokwium na wydziale medycyny w porównaniu z nauką na tajnych kompletach, za udział w których można było zostać rozstrzelanym... 
Nie zgodzę się z tym.
polis ma rację
Przecież ja jestem analogicznym przykładem i dziadkowie zachowywali się tak samo, tylko z innego powodu. To nie tak, że oni tacy silni, a mnie stresuje kolokwium. Nie. Oni zaś inaczej te traumy okazywali. Potem to przeszło na dzieci. I tak w kółko
Ja też po studiach będę zahartowana bardziej, niż 90% społeczeństwa, po tym stresie, jaki mam teraz, ale czy to znaczy, że moje problemy same się rozwiążą? Nie. I dziadkom też się same nie rozwiązały. A wtedy psychologów nie było, więc dzieci za traumy obrywali podwójnie
Poza tym nie baw się w Boga i nie rozdzielaj czyiś problemów na mniej lub bardziej ważne. To nie Twoja sprawa. Liczą się odczucia. Kiedyś ludzie leczyli i bez studiów, była wojna i wtedy był stres wojną. Teraz są innego typu problemy (mam nadzieję, że do wojny nie dojdzie). Ja czytając źródła historyczne potrafię mieć świeczki w oczach czytając, co np. robili Ukraińcy Polakom w Wołyniu (a teraz hasają sobie u nas), ale czy to znaczy, że mam nie myśleć o swoich problemach, bo kiedyś ktoś miał gorzej? Co za głupie gadanie....i nie wiem, czemu ludzie dają sobie prawo do oceniania, czy ktoś ma gorsze czy lepsze problemy. Jeśli ktoś się z tym problemem czuje źle, to znaczy, że problem jest dla tej osoby ważny. Aż jestem w szoku, że ja takie oczywistości muszę tłumaczyć starszym od siebie....
polis napisał/a:Nie wiem, czy to tak działa. Akurat z tego co czytałam, to naukowcy byli zainteresowani ofiarami Holokaustu i ich dziećmi. Okazało się, że wśród ofiar był wysoki wskaźnik depresji i samobójstw. Natomiast ich dzieci często miały poważne problemy psychiczne. Choć pewnie i tak jednostki są, ale wydaje mi się, że takie jednostki jak Viktor E. Frankl to raczej wyjątek, a nie reguła.
Oczywiście, że jest tak jak mówisz, nie słuchaj Karoliny, bo ona się na tym najwyraźniej nie zna, a ta odpowiedź to pokazuje
To oczywiste, że jeśli w domu rodzice są smutni, zmęczeni, zapracowani, z traumami to dziecko nie będzie spokojne i szczęśliwe, tylko na to dziecko część emocji przejdzie. Nie ogarniam, jak można takich rzeczy nie rozumieć
Nati123 napisał/a:Nie czytałam całego wątku, dużo tu przepychanek, ale ja cię autorko rozumiem że nie potrafisz się odnaleźć w dorosłości. Według twojego opisu całe życie byłaś jak marionetka, podczas gdy inni pociągali za sznurki, i przez to uwierzyłaś że sama nie masz żadnej siły sprawczej. To jest tzw. wyuczona bezradność. Twoje rozgoryczenie i rodzaj buntu są jak najbardziej naturalne a nawet zdrowe, bo pokazują że próbujesz odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Zazwyczaj bunt pojawia się w wieku nastoletnim, więc sam fakt że u ciebie jest on z kilkuletnim opóźnieniem pokazuje że czułaś się stłamszona wcześniej, a teraz chcesz to zmienić i to jest bardzo dobry znak. Przez całe dzieciństwo wystarczało ci że rodzice byli z ciebie zadowoleni, a teraz widzisz że to cię do niczego dalej nie zaprowadzi, bo musisz sama nagle przejąć stery i nauczyć się odpowiedzialności za siebie. Zadowolenie lub niezadowolenie rodziców z ciebie nie ma już żadnego znaczenia na tym etapie na którym jesteś. Zostałaś rzucona na głęboką wodę, ale najważniejsze że to dostrzegasz.
Rodzice zapewne chcieli dobrze, bo za ich czasów bezrobocie (ponad 20%) i bieda dawały w kość, najważniejsze było żeby ciężko pracować, myśleli pewnie że w ten sposób cię życiowo ustawią. Zapewne nieświadomie ale jednak skrzywdzili cię tą izolacją od rówieśników, więc weszłaś w dorosłość bez żadnych "soft skills", a te są z kolei bardzo ważne na dzisiejszym rynku pracy. Ale to jest wszystko do nadrobienia, musisz tylko przejąc kontrolę i odpowiedzialność nad swoim życiem. Powoli, krok za krokiem. Masz szczęście bo nigdy wcześniej nie było takiego dostępu do wiedzy która pomoże ci w twoich zmaganiach. Jest mnóstwo książek, artykułów, blogów, czy nawet terapii które mogą ci pomóc. Ta twoja nadwrażliwość, neurotyzm i roszczeniowość to są pewne mechanizmy obronne które wytworzyłaś w dzieciństwie, które niestety w ogóle się nie sprawdzają w dorosłym życiu, ale one zaczną mijać w trakcie pracy nad sobą. Spokojnie i powoli pracuj nad sobą.
Jeżeli nadal nie masz pomysłu na siebie i swoją przyszłość, to radziłabym ci skupić się na studiach i je skończyć. To otworzyłoby ci dużo drzwi i dało szanse na fajne życie. Nawiązuj znajomości i przyjaźnie, jednak na razie odradzam ci wchodzenie w romantyczną relację. Ponieważ nadal masz tendencje do bezradności i bycia osobowością zależną istnieje ryzyko że trafisz na faceta który zechce przejąc nad tobą kontrolę i cię stłamsić, a ty się temu poddasz. Najpierw musisz naprawić siebie i stać się niezależna, a dopiero potem wchodzić w związki. Powodzenia!
Dokładnie tak. Za ich czasów na studia szli najlepsi. Dzisiaj każdy może mieć tytuł mgr, a nawet te cięższe kierunki studiów nie są wcale aż tak dobrze płatne. Nawet moja mama ostatnio zdziwiona powiedziała, że ludzie nie pracują tak ciężko a też żyją, a ja do niej"Szkoda, że dopiero teraz to zauważyłaś"
Bo oni mieli wbite, że trzeba być zarobionym na maksa, to wtedy będzie praca. A to tak nie działa. Są ludzie, którzy pracują mniej, ale robią to z pasją i są szczęśliwi
Pamiętam, że jak byłam w gimnazjum, rodzice mi kazali siedzieć przy książkach. Tyle, że ja zamykałam się w pokoju i coś rysowałam, pisałam, byle się nie uczyć, bo miałam już dość. Schodziłam na dół, do salonu, gdzie stała klatka z naszą świnką morską, zaczęłam do niej coś mówić, śmiać się to dostawałam ochrzan:"Coś zbyt rozkurczona jesteś! Marsz z powrotem do książek!". Przy czym ja lubiłam się uczyć, ale jak mnie tyle do tego zmuszali, to mi przeszło, bo choćby przestawałam się uczyć, żeby im na złość zrobić, podświadomie. A nie mogłam się nawet uśmiechnąć do świnki morskiej, bo był ochrzan, że mam za dobrze
A psychopatkami się nie przejmuję, śmieszne są ich niektóre wypowiedzi 
KoralinaJones napisał/a:Rozumiem intencje, ale bądźmy poważni. Tym bardziej że teraz piszesz o wskaźniku samobójstw, a autorka nie sięga aż tak daleko żeby winić za swoją sytuację życiową rodziców i w konsekwencji ewentualnie wychowujących ich dziadków którzy przeżyli Holocaust.
Dla Twojej wiadomości miałam kiedyś myśli samobójcze. W liceum przez 3 lata miałam tak ciężką depresję, że nie pamiętam, co się działo. Mam jedynie pamiętniki z tamtego okresu, to nie ma w nich nic pozytywnego w ciągu tych lat. Pamiętam tylko, że byłam tak zrezygnowana i zmęczona życiem, że nie chciało mi się żyć. Sama się zabić nie potrafiłam i chyba tylko dlatego jeszcze żyję. Pamiętam jednak, że marzyłam o jakimś wypadku, w którym ginę. Szybko i bezboleśnie. Pamiętam, jak rozmyślałam, o ile by mi było lepiej w innym świecie, nie musiałabym w końcu tak harować jak dziki wół na tym ziemskim padole
Po prostu byłam zmuszana do rzeczy, których nie chciałam. Rodzice byli dla mnie obcy. Pamiętam, że czułam do nich niesmak i odrazę (chyba podświadomie, za ten ich chłód). Nie miałam jednego bliższego znajomego nawet żeby móc się zwierzyć. Nie miałam nikogo bliskiego. Dostawałam tylko psychicznie po głowie.
Dlatego widzisz Karolinka? Nie oceniaj książki po okładce, bo nie znasz czyiś odczuć
A ja pisałam kilka razy, że miałam ciężką depresję, ale ludzie bagatelizują tą chorobę, mimo że jest śmiertelna
Myśli samobójcze minęły wraz z wyprowadzką z domu. Mam znajomych i mam poczucie, że mnie chociaż ktoś wysłucha, jak będę miała gorszy dzień. W domu moje uczucia były bagatelizowane i wyśmiewane
bagienni_k napisał/a:Rin Zacznijmy od tego, że nie każdy ma tak silną potrzebę zwierzania się, rady czy nawet zwykłego pogadania z innymi. Szczególnie tyczy się to problemów, z którymi ktoś sobie "nie radzi". Nie wszyscy będą od razu dzwonić i szukać pocieszenia czy możliwości zwykłego wygadania się, lecz będą szukać od razu rozwiązań, bo np uznają, że sam fakt wygadania się niewiele pomoże. Zależy też pewnie od tego, z czym mamy problem.
Wielu ludzi nie uważa za niezbędne nawet informowanie drugiej osoby o wszystkim, co go spotkało w ciągu danego dnia. Bywa, że np Panie strasznie się wkurzają na swoich partnerów, bo ci nie są zbyt rozmowni, unikają niektórych tematów, niekoniecznie związanych z ich związkiem. Chęć do niemal nieustającej rozmowy, mówienia sobie o wszystkim wydaje się dla wielu tak oczywista, że ktoś, kto nie ma zbyt chęci na ciągłe pogaduszki, jest uważany za dziwaka.
Rozumiem, mimo wszystko jednak tą traumę, wynikłą ze schematu, jaki się wyniosło z dzieciństwa. To, co rodzice Wam wpoili, miało nieco znamiona specyficznej tresury lub wszczepienia chipu, jaki miał Was regulować. Nawet, pomimo pozbycia się tego"oprogramowania" stare nawyki zostają, ale nie są niemożliwe do przezwyciężenia, jak pokazuje Twój przykład 
Mam właśnie podobne spostrzeżenia do Rin
Ja też często chcę po prostu z kimś pogadać, jak minął dzień i w ogóle. Jak masz faceta to dzwonisz do faceta. Jak nie masz to zostaje rodzic z bliższych (bo znajomi to znajomi, mówię o takich super bliskich osobach)
Dlatego ja rozumiem wypowiedź Rin
Takiej bliskości i poczucia bezpieczeństwa mi właśnie brakuje