NZOZ, coś jak sanatorium, rehabilitantów na pęczki. I same dyskryminacje.
1. Kobieta zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Pani po AWF-ie, mgr rehabilitacji ruchowej. CV ładne, co prawda przerwa w pracy zawodowej, ale doświadczenie wcześniej spore. Wiek: koło 50-tki. Pani inteligentna, zaprezentowała się dobrze, ale prowadząca rozmowę ma wątpliwości. Spore. Wątpliwości rzędu ok. 150 kg. Prosi kandydatkę o przedstawienie przykładowych ćwiczeń na gimnastykę grupową. Pani dość ochoczo przystępuje do dzieła, jednak okazuje się, że kondycja i możliwości fizyczne kandydatki raczej kwalifikują ją na stanowisko kuracjusza, a nie rehabilitanta. Nie jest w stanie prawidłowo zaprezentować ćwiczeń, widać też, że szybko się męczy i nie będzie w stanie przez niemal godzinę ćwiczyć z pacjentami. Pani podziękowano, pani wniosła skargę do przełożonej przeprowadzającej rozmowę. Dyskryminacja, pracy nie dostała, bo gruba jest, a że ćwiczyć przez godzinę nie da rady - przecież wystarczy, że pokaże. Wszyscy tak robią.
2. Pani rehabilitantka zatrudniona od lat w zakładzie. Dziecko w wieku wczesnoszkolnym. Pani notorycznie się spóźnia (dziecko trzeba odprowadzić) i wychodzi wcześniej (dziecko trzeba przyprowadzić). Do tego dodatkowe "dyżury" (grupa ze spacerami, nordic walking itd.) odpadają, jeśli mąż pani ma na drugą zmianę/jeśli pani ma zebranie w szkole. Pani w końcu dostała wypowiedzenie. Pani opowiadała ex-współpracownikom, że to skandal, że przez to, że ma dziecko, a zwalniająca dzieci już odchowane i robi problem z tego, że musi za nią szukać zastępstw. Dodatkowe oburzenie wywołało to, że ex-współpracownicy raczej... byli zadowoleni - przynajmniej ci bliżsi, bo odeszło im widmo ciągłych telefonów z prośbą o zastępstwo.
3. Właściwie jak wyżej, tyle że chorowite dziecko. Zwolnienia czasem i kilka razy w miesiącu, po kilka dni. Miesiąc w miesiąc.
Czy to przypadkiem nie idzie w złym kierunku? Te wszystkie prawa, przywileje, równość wykrzykiwana w każdym możliwym momencie, że już się nie patrzy pod kątem tego, czy się nadaję, a czy mogę i czy mam prawo? Że interesy pracodawcy i nie tylko są spychane na dalszy plan, bo przecież "to nie moja wina, więc zatrudnienie mi się należy tak samo, jak innym"?
A może faktycznie, dzieci powinny być właściwie świętością, bo to w końcu nie wina kobiet, że choruje, że zebranie w szkole, że trzeba odprowadzić? A tuszę nieładnie wytykać, więc dać komuś szansę i tak, mimo że może nie być w stanie pracować tak, jak osoba szczupła?
Jak sądzicie?