Dużo Was czytam. Czasami krytykuję, częściej się zachwycam. (Często też wygłupiam, żeby nie wyjść na mądralę;)
To, że lubię bawić się słowem nie jest dla Was tajemnicą. Piszę dużo wprawek, z których nierzadko wychodzi jakiś zabawny lub, według gustu, mniej lotny kawałek. Ale kuszę się też o poważne przedsięwzięcia, z którymi wiązałam, albo wiążę nadzieję.
Pomyślałam, że skoro moje komentarze znajdują się pod Waszymi pracami, to czas udostępnić skrawek mojej twórczości ? tej, do której podchodzę poważniej, i która nie powstała z przypływu chwili ?na kolanie?.
Dziś udostępniam Wam fragment powieści ?ogród?.
Historia zielonookiej ogrodniczki Małgorzaty, utrzymana w formie romansu, opowiada o kobiecie, której życie znalazło się na rozdrożu. Niedoceniana i samotna w małżeństwie, zorganizowana i perfekcyjna w życiu zawodowym. Kobieta, która po wielu latach walki o pozycję zawodową osiąga sukces. Czy sukces niesie ze sobą również spełnienie, tego Wam nie zdradzę. Powiem tylko, że dążąc do celu ogrodniczka napotyka nie tylko trudności zawodowe, ale mierzy się z wieloma rozterkami wewnętrznymi.
Fragment, który tu publikuje, jest tylko znikomą częścią powieści, mimo to mam nadzieję, że chociaż w niewielkim stopniu odda klimat całości.
Uprzedzając wszelkie komentarze (a mam nadzieję, że takie się pojawią) wyjaśniam, że nie jestem dzieckiem (wszak to forum dla dorosłych;) i nie obrażam się na krytyczne wypowiedzi. Pochlebne łechczą moje ego, nie przeczę, ale nigdy nie uderzą mi do głowy w takim stopniu, żebym mogła zaniechać pracy nad swoim warsztatem.
W myśl słów miarą autora jest odbiorca - wszelkie uwagi i sugestie mile widziane.
Ale dość gadania.
Fragment ?ogrodu?.
Po powrocie do domu zastała drzemiącego na kanapie męża i córkę, która usnęła przy odrabianiu lekcji. Do snu przygrywały im głośniki odbiornika telewizyjnego.
Wyprowadzona z równowagi rzuciła teczkę z dokumentacją na stolik obok brudnych naczyń, które z niewiadomych przyczyn wciąż stały w salonie i wyłączyła telewizor.
? Czy na ciebie nigdy nie można liczyć? ? warknęła półgłosem na budzącego się męża.
? Cholera przysnąłem. ? Poderwał się z kanapy. ? Przepraszam. Cały tydzień na obrotach i jeszcze spływ. Przesadziłem ? przyznał, przecierając oczy.
Bez słowa wzięła córkę na ręce i zaniosła do dziecięcego pokoju.
Kiedy wróciła mąż studiował zawartość pozostawionej przez nią teczki.
? Kiedy to się wykluło? ? zapytał.
? Wczoraj. ? Pozbierała zastawę i odniosła do kuchni.
? No dziewczyno! ? zawołał. ? Jestem zaskoczony twoim ekspresowym działaniem. ? Mówiąc, uniósł w górę otwarty skoroszyt i znacząco nim potrząsnął. ? Masz ten zmysł interesów. To będzie żyła złota.
? Nie jestem przekonana ? wyraziła wątpliwość. ? Możemy poślizgnąć się na tym, jak na psim łajnie. ? Talerze zadźwięczały we wsuwanym do zmywarki koszu.
Porównanie do psich odchodów przypomniało jej o rozmowie z córką. Musiała wyjaśnić z nim, czemu zbył dziecko wątpliwą obietnicą psa? Rozumiała, że nie jest gotowy na kolejne dziecko z powodu firmy i kredytu, ale zlekceważyć pytania własnej córki zdawkowym: ?to już szybciej pieska?, wołało o pomstę do nieba.
? Żartujesz?! Tego nie da się spieprzyć! ? ekscytował się, wyczuwając dochodowy interes. ? Damy radę. Zobaczysz. Pokażę ci, co znaczy dobra organizacja.
? Myślisz, że poradzimy sobie z takim zleceniem? Mamy mało ludzi. Nie chcę zawalić stałych zleceń. ? Usiadła w fotelu i bacznie wpatrzyła się w twarz męża, który studiował notatki.
? Przy dobrej organizacji, nawet nie odczujemy różnicy ? prorokował. ? Ty to masz nosa!
? I bukszpany do podlania! ? przypomniała sobie.
W pomieszczeniu unosiła się para i osiadała na zimnej glazurze w weneckim stylu. Obszerna, narożna wanna zapełniała się gorącym wodospadem, powodującym pianę o cytrusowym zapachu. Zanurzając ciało w kojącej kąpieli czuła, jak opada z niej całe napięcie. Ignorowała dźwięk z telewizora dobiegający z niezamkniętego salonu. Przyjemne ciepło rozluźniało napięcie i koiło nerwy. Zatopiła się w nim po samą szyję.
Snuła plan jutrzejszego dnia.
Na afisz wysuwał się spóźniony tego roku i naglący termin flancowania roślin. Zaraz po nim zaprzątnęła jej myśli nierozładowana paka busa. Następnie troska o chore dziecko Bartka, która szybko ustąpiła miejsca potrzebie usadowienia w donicach iglaków. Powinny one już opuścić szkółkę, by zachęcać klientów swym urokiem do zakupu. W końcu obawa o powodzenie nowego przedsięwzięcia.
Bezsilnie odganiała natrętne myśli. Ogrom niekończących się spraw, które nigdy nie sięgają finału ponaglane kolejnymi, powodował u niej napięcie niepozwalające na chwilę wytchnienia. Doskonale zdawała sobie sprawę ze stresu, w jakim żyje. Pośpiech wypełniający jej dobę, wywierał na niej ciągłą presję. Bezskutecznie próbowała utrzymać codzienność w ściśle określonych ramach, nie pojmując mocy, wypychającej zdarzenia poza nawias harmonogramu. Żadne przedsięwzięcie, żaden drobiazg, żadna godzina nie toczyły się w ustalonym rytmie. Czuła się jak na karuzeli pędzącej z zawrotną prędkością i tylko cud pozwalał na utrzymanie się w piekielnej machinie wbrew potężnej sile odśrodkowej. Rzemiosło, którym się zajmowała, obfitowało w liczne czynniki, na jakie nie miała wpływu. Przedłużająca się zima, albo zbyt wczesna wiosna, susza, mokry sezon, ataki szkodników, choroby roślin, nawet niespodziewana letnia ulewa otwierały furtkę uporządkowanym realiom i burzyły plany.
Strategiczna natura, którą została obdarzona nakazywała jej systematyczność. Ułatwiała życie od dzieciństwa. Cecha przydatna w szkole i na studiach. Atut dzięki, któremu zdobyła tytuł magistra inżyniera ogrodnictwa. Zaleta, ułatwiająca pracę w hurtowni ogrodniczej, a później przebrnięcie przez czas zakładania szkółki roślin ozdobnych oraz rozszerzenia usług o ofertę projektowania i zakładania ogrodów, która okazała się idealnym posunięciem na głodnym rynku.
Ta skrupulatna i zorganizowana natura nie pozwalała jednocześnie na chwilę wytchnienia, wywołując panikę przy najmniejszym odstępstwie od założonych wcześniej reguł.
Zsunęła się pod wodę zanurzając głowę i twarz. Miała nadzieję, że zmyje z siebie natrętne myśli.
Pierwszy dzień tygodnia rozpoczął się typową dla ich rodziny bezładną krzątaniną, uruchamiając machinę chaosu jeszcze przed śniadaniem.
Michał nerwowo przerzucał stertę odzieży, leżącą na podłodze w sypialni, którą tam pozostawił przedniego wieczoru i bezskutecznie usiłował skompletować swój ubiór. Czynność oprawiał niewyszukanymi epitetami.
Bliska histerii Michasia zachowywała się, jakby straciła wzrok przy szukaniu szkolnego plecaka.
Z kuchni dobiegał ponaglający głos pani Elżbiety, która z niewiadomych przyczyn postanowiła doprowadzić wychowankę do nerwicy, wmawiając dziecku półgodziny przed siódmą, że nie zdąży do szkoły.
Małgorzata, która zaczęła dzień od kontrolnego obchodu upraw, właśnie wróciła do domu.
W pierwszej kolejności ruszyła na pomoc dziecku. Wkroczyła do pokoju i podała córce tornister spod biurka, miejsca, w którym zawsze go zostawiała.
W drodze do męża, wychyliła się przez balustradę na piętrze i zawołała:
? Spokojnie pani Elu jest jeszcze mnóstwo czasu!
Wydostała z szuflady komody parę czystych skarpet i podała mężowi. Z prędkością światła porwała leżącą na podłodze, wczorajszą parę.
? Kosz na brudną bieliznę w łazience! Mówi ci to coś? ? zapytała, pomachawszy nie świeżą konfekcją.
Po chwili z precyzją koszykarza pozbyła się nie chluby w łazience, lokując w pojemniku na brudną bieliznę.
Zabrała tobołek edukacyjny z rąk roztargnionego dziecka i nakazała wymarsz na śniadanie. Oddając pociechę pod opiekę gosposi bez poczucia czasu, porwała kromkę suchego pieczywa i pobiegła do budynku biura. Chciała spokojnie wypić kawę, zanim zjawią się pracownicy.