Mam 23 lata i wciaz mieszkam z rodzicami. Pracowalam kilka razy, nigdy nie jakos powaznie, ani ciezko (nie liczac jednej, wakacyjnej pracy przez 4 miesiace 2 lata temu). Jest mi dobrze i wygodnie. Od 3 lat przeciagam decyzje o studiach - ciagle wydaje mi sie, ze nie ma dla mnie odpowiedniego kierunku. Spycham wszystkie "powazne" i "dorosle" mysli na plan boczny, zyjac dniem dzisiejszym.
Kiedy tylko padnie konkretne pytanie - Co dalej? Jakie plany? Studia? Praca? Wpadam w panike. Ale nie tak, ze mi sie nie chce, albo sie boje, tylko ogarnia mnie paralizujacy lek, zaczynam plakac i naprawde, jedynym rozsadnym wyjsciem jest samobojstwo. I nie dlatego tak mysle, bo jestem leniwa.. nie jest tak, ze tylko tak sobie gadam. Tylko naprawde, siadam przy biurku, rozwazam wszystkie opcje i z pelnym opanowaniem i zimna krwia stwierdzam, ze jak bede musiala w koncu cos postanowic, to postanowie sie zabic. Bo nie mam w glowie ZADNEJ wizji przyszlosci. Zadnej. Ciemna plama.
Nie pisze tego, zebyscie na mnie naskoczyly, ze jestem leniem i nierobem, ze powinnam dostac w dupe i wziac sie w garsc. Tego moge posluchac od matki, ojca, czy nawet sama sobie tak pomyslec. Bardziej mnie zastanawia, czy ktos jeszcze tak ma?
Czytalam kilka lat temu artykul w gazecie o "Pokoleniu 89" - czyli moim. Ze obecna mlodziez cechuje sie wlasnie wielkim niezdecydowaniem, olewactwem, brakiem pogladow politycznych, czy religijnych, ogolnie wielkim zagubieniem.. Moze cos w tym jest.