stoję przed wielkim dylematem.
Jestem w związku od 11 lat. Cały ten czas wydawał mi się dość udany, choć nie ukrywam, że kilkakrotnie rozstawaliśmy się i wracaliśmy z powrotem. Mój partner wie od samego początku, jak ważny jest dla mnie ślub - dla niego raczej też, ale od tylu lat w tej kwestii nie zmienia się nic... W prawdzie dostałam przez ten cały czas 3 pierścionki, ale żaden nie był zaręczynowy sad
Po jakimś czasie dałam spokój ze ślubem. Myślałam, że on się trochę boi odpowiedzialności, wyrzeczeń... dałam spokój.
Ale w każdej kobiecie z czasem zaczyna się odzywać tzw. instynkt macierzyński. I u mnie też to nastąpiło. Więc zaczęłam z nim rozmowę o dziecku. Tłumaczenie jego było niby logiczne, że nie mamy teraz pieniędzy na dziecko - bo to jednak spory wydatek, że mieszkanie nie jest skończone, że to jeszcze nie ten czas... Ustąpiłam i z tym. Ale nie przestało mi zależeć.
W międzyczasie spokojnie patrzyłam jak za mąż wyszła jego młodsza siostra, jak urodziła dziecko... Jak ożenił się jego starszy brat, któremu rok po ślubie urodziła się córka...
Patrzyłam na to wszystko w głębi duszy tłumiąc ogromny żal, złość, ból...
Teraz zastanawiam się, czy nasz związek w ogóle ma sens...
On twierdzi, że mnie kocha, że chce ślubu, chce mieć dzieci...
Ale on ma już 30 lat, ja 29. Nie chcę już czekać bo wydaje mi się, że 11 lat wystarczy.
On na pierwszym miejscu stawia swoją rodzinę, swoje potrzeby, a ja... mam swoje miejsce w dalszej kolejności.
Czy moje potrzeby i uczucia się nie liczą?
Nie wiem co mam robić, tym bardziej, że moi rodzice bardzo go nie lubią.
Przez niego zawaliłam studia, wpadłam w depresję.
Chciałabym odejść, odpocząć, poznać kogoś nowego... ale z drugiej strony, przyzwyczaiłam się do niego.
pomóżcie mi spojrzeć na sprawę obiektywnie. Może ja czegoś nie widzę, albo patrzę nie tak...?