Cześć wszystkim,
nigdy nie myślałam, że ze swoimi problemami będę zmuszona "wejść" na jakiekolwiek forum, ale sama już nie wiem co mam zrobić, jak sobie poradzić z tym wszystkim. Siedzę i płaczę, więc pewnie większość z tego co napiszę będzie subiektywne i dyktowane emocjami jakie w sobie skrywam.
Od pewnego czasu nie potrafię poradzić sobie z problemami pomiędzy mną, a moim TŻ, jednak wczorajsza sytuacja była swoistym apogeum, po którym nie mogę się pozbierać. Może tak jak on stwierdzicie, że histeryzuję, wyolbrzymiam, nic mi nie pasuje, ale... po prostu potrzebuję się wygadać.
Miałam wczoraj wolne w pracy, posprzątałam, ugotowałam obiad, cierpliwie czekałam, aż wróci z późnym wieczorem z pracy i zajęć koszykówki. Widziałam, że coś jest nie tak, że mojego TŻ coś gnębi, wiec, gdy mieliśmy w końcu chwilę, żeby odpocząć razem, zapytałam, czy coś jest nie tak, bo wydaje mi się, że jest jakiś poddenerwowany. Odpowiedział zmartwionym głosem, że czuje się tak, jakby w pracy nic mu się nie udawało, że jest mu z tym źle (dodam, że mój TŻ pracuje w mega stresujących warunkach z szefostwem, które spokojnie można nazwać tyranami znęcającymi się psychicznie). Zaczęłam pytać, dlaczego tak sądzi, czy coś mu w ostatnim czasie nie poszło itd., odpowiedział, że "nie", ale ja oczywiście wiedziałam, że znów jest jakiś powód, więc zapytałam delikatnie, czy coś się faktycznie stało, a on na to szorstko, czy nie słyszałam co do mnie mówi. Zrobiło mi się cholernie przykro, jakbym to ja była wszystkiemu winna. Wstał i usiadł przy biurku. Zaczęłam mówić, że ja po prostu się martwię strasznie jego pracą, bo widzę, że on już nie daje rady psychicznie na co usłyszałam, że przecież coś mi powiedział na ten temat i że mam się nie odzywać, że nie rozumiem tego co mówił mi tyle razy (szczerze mówić nie wiem o co mu chodziło, przypuszczam, że o to, że znów wałkuję i rozdrapuję temat) i że nie będzie ze mną rozmawiał. Nie wytrzymałam i się popłakałam. Zaczęłam go prosić, żeby mi wytłumaczył o co mu chodzi, że nie chciałam powiedzieć nic złego, ale on wykrzyczał, że "mam się zamknąć". Zabolało mnie to strasznie. Przepłakałam cały wieczór. Dziś zorganizowałam sobie tak dzień, żeby o tym wszystkim nie myśleć, ale jak zwykle czekałam z obiadem, choć mój TŻ nawet nie odezwał się, że wraca z pracy domu. Przyszedł, rzucił suchym "cześć", odpowiedział mi tylko na moje pytanie, gdzie się wybiera, bo widziałam, że gdzieś się szykuje. Przy obiedzie znów się rozpłakałam, zapytał się dlaczego znów płaczę, ale ja nie mogłam wydusić ani słowa, ale on tak jakby nic się nie stało chodził po domu zadowolony, pogwizdując sobie. Uspokoiłam się trochę i zaczęłam mówić, że płacze przez to co powiedział mi wczoraj, że mnie to zabolało. On w ogóle nie reagował. Podśmiechiwał się wgapiony w komputer. Ja w tym momencie nie wytrzymałam jego lekceważącego podejścia, zaczęłam wyrzucać, że zawsze wszystko jest przeze mnie itd. Usłyszałam tylko, że ma większe problemy i że przeraża go to co się ze mną dzieje ostatnio. Po czym podśpiewując zaczął ubierać buty. Byłam strasznie wściekła, rozżalona powiedziałam, że nie musi do mnie wracać, a on na to, że jak jest mi tak źle to mam sobie poszukać innego faceta i wyszedł.
A teraz siedzę i zastanawiam się, czy to faktycznie jest moja wina. Wiem, że powinnam zachować się inaczej, nie dać się porwać emocjom, nie płakać, ale po prostu nie mogłam... zawsze staram się wysłuchać mojego TŻ, nawet jeśli wiem, że powinnam być zła, nigdy nie lekceważę tego co mówi, zawsze wybaczam, nawet kłamstwa, po prostu rozmawiam, bo sądzę, że rozmowa jest najlepszym rozwiązaniem, w każdym czasie...
Czuję się jak idiotka, jest mi głupio, że o tym piszę, bo to brzmi jakbym miała problemy na poziomie przedszkola ale po prostu nie wiem co mam zrobić z tą sytuacją...