Pierwszy raz w historii wszystkich moich związków z kobietami to ja zastanawiam się, czy nie zerwać. Zazwyczaj inicjatywa rozstania wychodziła od moich partnerek.
Tym razem mam mętlik w głowie, jest mi strasznie żal.
Poznaliśmy się na portalu randkowym, pierwsze pół roku było, a owszem, fantastyczne. Rozmawialiśmy wcześniej o jej problemach, dręczącej depresji, zaburzeniach lękowych, ale radziła sobie całkiem dobrze. Uznałem, że nie jest tak źle - bierze leki, uczęszcza na terapię.
Dużo zmieniło się po jednym z naszych wspólnych wyjazdów, na którym o wszystko się denerwowała, miała pretensje do całego świata i codziennie płakała z byle powodu. Wtedy starałem się zrozumieć i ją wspierałem, ale teraz mija kolejne pół roku od tego wyjazdu, a ja chyba jestem zmęczony tym związkiem.
Po drodze, przez te pół roku, cyklicznie dochodziło do różnych załamań jej stanu. W tym dwóch momentów, w których zastanawiała się i informowała mnie, czy dalej chce ze mną być. Mieszkamy razem, więc po drugim razie spakowałem swoje rzeczy dosyć kompaktowo na wypadek przeprowadzki.
Wcześniej mówiła, że jej zły stan to przez studia, że jej bardzo ciężko na nich i robiłem wszystko co mogłem aby ją odciążyć - ja już pracuję, więc wszelkie obowiązki brałem na siebie aby miała czas na naukę. Tymczasem, mimo "większego luzu" na studiach jej sytuacja wcale się nie poprawia.
Rzewny płacz zdarza się już praktycznie co tydzień. Strasznie mi przykro, bo jednocześnie powinienem ją wspierać jak mogę, ale chyba osiągam swój szczyt.
Zdarzyło się, że musiałem kilka razy z pracy się zerwać, z powodu jej złego samopoczucia. Szef już na mnie krzywo patrzy.
Rzuciła wizyty u terapeutki mówiąc, że ją wku*wiła, z dnia na dzień wzięła rzeczy z pracy, w której sobie dorabiała. Rozumiem, że ta praca ją denerwowała, ale wydaje mi się, że mogła chociaż próbować dogadać to z szefem i jakoś wspólnie to rozwiązać, a nie teraz wpadać w szał, że nie ma pieniędzy na przyjemności.
Niestety pokłóciliśmy się, pojechała do rodziców i pytała się czy będę jeszcze w domu, bo "znając mnie to się wyprowadzisz". Kurde, serio? Czy tylko ja widzę tu jakiś szantaż?
Nie wiem, serio nie wiem co robić, trudno mi szczegółowo opisać wiele rzeczy, bo tekst zająłby kartkę A4. Może po prostu miał ktoś z Was doświadczenie w związku z osobami chorymi na depresję, z rysem borderline? Post brzmi jak typowe - znudziła mi się to ją rzucam, ale serio. Chciałbym pomóc, nie wiem jak. Ale zaczynam sobie zadawać pytania, czy na pewno powinienem się to angażować do tego stopnia skoro niewiele pomaga.