Anderstud
Mogłabyś napisać coś więcej na ten temat, zawsze to jakaś cenna nauka. Jak długo trwał związek do chwili rozstania?
-Ok. 9-10 miesięcy, oczywiście on mnie rzucił- bo nie dawał sobie rady psychicznie z "byciem w związku" (facet 45+).
Nie był to pierwszy raz kiedy tak się odgrażał ale pierwszy raz kiedy ja potraktowałam to na poważnie się wyprowadziłam i wynajęłam sobie mieszkanie sama, zaczęłam nowe życie. Trochę go to zszokowało.
Kto był stroną inicjującą powrót i bardziej "starającą się"? Jak przebiegały rozmowy na ten temat?
-Obie strony.
On na zasadzie "wróć do mnie, tęsknię"
Ja na zasadzie "ogarnij się to wrócę"
Efekt był taki, że on poszedł do psychiatry i dziś leczy się na depresję - skutecznie, leki działają, wrócił dawny on, dzięki czemu mogłam do niego wrócić.
Gdyby wtedy nie poszedł - nie wróciłabym do niego.
Ile czasu już upłynęło od podjęcia ostatecznej decyzji o podjęciu działań naprawczych i jak na dzień dzisiejszy to wszystko wygląda?
Od mojej wyprowadzki do jego pójścia do psychiatry, a więc powiedzmy, początku powrotu do siebie, minął miesiąc, może 1,5.
Przez cały czas mieliśmy kontakt cały czas, ALE ja byłam opanowana i stanowcza, nie miotałam się jak autor wątku.
Szczerze mówiąc, ZAKŁADAŁAM i liczyłam się z tym, że on nic nie zrobi, nie pójdzie na terapie i nie zawalczy, zakładałam ten mniej optymistyczny scenariusz.
Wolałam się mile zaskoczyć niż gorzko rozczarować więc moim mottem było wtedy "hope for the best, prepare for the worst" i dlatego równolegle zaczęłam już budować nowe życie: nowe mieszkanie, nowe znajomości, wyjazdy, sport itp. naprawdę mało brakowało a bym odpaliła Tindera 
On wiedział, że ma we mnie wparcie, ALE NIE UWIESZONĄ NA SZYI zdesperowaną męczydupę (sory, ale tak odbieram autora wątku).
To, że nie byłam DRAMAQUEEN tylko zdystansowaną, radzącą sobie doskonale bez niego jednostką sprawiło, że mu się poprzestawiało w głowie.
Oczywiście też to, że on po prostu CHCIAŁ się zmienić (dla siebie, dla mnie i dla nas -to jego słowa).
Tak więc- ja do niczego go nie namawiałam, wiedziałam, że siłą nic nie wskóram, ani prośbą ani groźbą.
Dałam mu wolny wybór, dzięki czemu mam pewność, że wrócił do mnie nie z przymusu, nie z litości, nie z interesowności.
Poza tym musiał w ten powrót wsadzić jakąś energię od siebie (pójście na terapię) a to nie było dla niego łatwe.
Aha- jeszcze jedno, nie wróciłam od razu po powrocie do siebie do wspólnego mieszkania mimo, że on na to bardzo nalegał.
Powiedziałam, że jeszcze chcę pomieszkać sama żeby upewnić się, że zmiana w nim jest trwała i że odrobina dystansu dobrze nam zrobi w naszym "nowym początku". To było dobre posunięcia bo wróciliśmy do etapu zalotów, randek itp. a nie od razu do domowych pieleszy. On się bardzo starał, wówczas BARDZO żeby mnie ponownie do siebie przekonać
Od tamtych wydarzeń minęło kilka miesięcy, dziś mieszkamy znowu razem, jest dużo lepiej niż było nawet na początku związku, oczywiście wiem, że jest to w dużej mierze zasługa ssri, ale co zrobić, choroba nie wybiera.
Tak więc tak wyglądała moja historia od bycia rzuconą do powrotu do związku.
Mój wniosek jest taki, że jak ktoś do nas będzie chciał wrócić, to wróci, jak nie będzie chciał, to nie wróci, a osoba podrzucana nie ma absolutnie żadnego wpływu swoimi działaniami na to czy ktoś będzie chciał wrócić. Ewentualnie może co najwyżej sobie zaszkodzić i działać na niekorzyść swoją desperacją i dziwnym zachowaniem. Tym bardziej jeśli to ktoś nas rzuca, to chyba oczywiste, że to tej osobie musi również zależeć na naszym powrocie.
Lepiej w momencie rozstania złapać duży DYSTANS, zacząć nowe życie, a powrót do ex'ów traktować jako plan B (albo C).