Sprawa prosta, pozbyłem się miesiąc temu wszystkich przyjaciół, bo albo mnie wykorzystywali albo podtruwali życie. Nie mogłem już wytrzymać, powiedziałem co musiałem. Zezłościli się, powiedzieli, że się żalę, biadolę, że nie chcą wysłuchiwać moich głupot. Patrzyli na mnie jak na wielkie dziecko...
Oceniają mnie po spotkaniach towarzyskich z kobietami, po chwilowym jeszcze braku prawa jazdy( -.-), po charakterze, który oceniają jako ofiara losu.
Powiem tak, że trochę mnie to podłamało. Nie oczekiwałem, że usłyszę od kilku ludzi, że jestem słaby, nie pewny siebie, nie nadaję się do związków.
Jeszcze inni twierdzą, że jestem apodyktyczny i niepoważny zarazem. Lubię narzucać swoją wolę, nie liczę się ze zdaniem innych. Nie powinienem tak traktować ludzi ( to mnie zbiło z pantałyku, gdyż nie miałem pojęcia o co chodzi)
Ostatnio przyjaciółka mi powiedziała, że ma dość moich biadoleń, po tym jak napisałem jej wprost, że nie zachowuje się jak przyjaciółka tylko pacjentka, która przychodzi do psychologa. Sugeruje mi, że jestem sztuczny, że moja wysoka samoocena i pewność siebie to po prostu śmiech na sali.
Zeszły tydzień, byłem u koleżanki i zostałem u niej na noc. Oznaki zainteresowania były, ale gdy chciałem coś więcej, to spławiła mnie bez wyjaśnienia. Dawała mi znać, że nie jestem mężczyzną, a chłopcem. Posłała mnie do drugiego pokoju. Zacząłem myśleć o co chodzi, przechodziliśmy do gry wstępnej, leżałem na niej, było bosko(rosła we mnie pewność siebie) a ta nagle jak biczem strzelił pokazała swym zachowaniem, że nie i koniec. Potem się posypało, była oschła i przestało być fajnie. Wtedy dała mi do zrozumienia, kto tu jest dojrzały, a kto nie. A ja zonk.
Po tym zdarzeniu zacząłem analizować swoje zachowanie. Dziwne, zacząłem w to wierzyć, że jestem jakiś nienormalny, a ludzie ode mnie wcześniej czy prędzej uciekają.
Samoocena spadła mi do mniej niż zero z pułapu 100.
Czy to chwilowy kryzys, czy ja jest coś ze mną nie tak?
Chciałbym to poprawić, dzięki za porady