Oj tak, dom bez zwierząt jest smutny.
Jak ich nie kochać?
Łapie mnie grypa, a moje mruczące istotki obległy mnie, bo czuja, że coś jest ze mną nie tak.
Dzieci jeszcze nie mam, ale mam wspomnienia z dzieciństwa. Pominę opowieści o tym, jak zmuszałam moje koty, żeby siedziały w wiaderku od klocków lego, już ją przytaczałam. I żałuję tego. Bo męczyłam je.
Ale jako że nie miałam rodzeństwa, to bawiłam się z kotami, np. udawałam, że też jestem kotem i chodziłam za nimi na czworaka.
Potem już coraz starsza dotarło do mnie, że koty i zwierzęta ogólne to żywe stworzenia i miłość dziecięca przeszła w tą dojrzalszą. Zaczęłam być ich opiekunką. Odbierałam kocie porody, każdy był dla mnie niesamowitym przeżyciem.
Gdy byłam w gimnazjum, nasz zwierzyniec, który składał się z sześciu kotów i pieska- szczeniaczka, nagle zaczął się kurczyć. W ciągu roku zniknęły nasze cztery koty, były z nami już kilkanaście lat, kiedyś musiało to nastąpić. Został nam nasz ulubieniec- Baruś, który nie zachowywał się, jak kot i był młodym, zdrowym kocurkiem. Pamiętam, jak pewnego listopadowego dnia Baruś zaginął, nie było go dzień, dwa, tydzień...Po dokładnie trzech tygodniach wyszłam na dwór i nagle się pojawił. Jeszcze grubszy, niż był. Ktoś musiał go przygarnąć, bo był śliczny, jak z bajki i na dodatek, jak mu się powiedziało "Zrób stójkę.", to stawał na dwóch tylnych łapkach.
Został też Bezogonek, który jak sądziliśmy, jest też kocurkiem, bo znikał zawsze na kilka dni, ale zawsze wracał- uciekinier. Aż pewnego dnia wrócił...bez ogona. Płacz, rozpacz i lament, że ludzie okrutni, obcięli mu ogon. Ale chyba jakieś auto mu ten ogon urwało, bo leżał na ulicy. Mój dziadek go znalazł tego samego dnia. Po jakimś czasie Bezogonek zaczął się zaokrąglać. I okazało się, że z niego to jest ona. W międzyczasie Baruś nagle nam zmarł. Nie udało się go uratować, coś go ugryzło i wdało się zakażenie. Zmarł na rękach mamy, jak to piszę, łza się kręci. Ale na szczęście na świat miały przyjść kociaki. Nadszedł ten dzień. Zaczął się poród. Najpierw zaczął wychodzić maluch tyłem, nie głową. Bałam się, że mu zrobię krzywdę i nie wyciągałam go na siłę...To był mój błąd, udusił się. Ale następne dwa maluchy wyszły prawidłowo. Śliczne i pulchniutkie.
Radość jednak znów nie trwała długo, bo Bezogonek po jednym dniu przestał je karmić, gasł nam w oczach. Maluchy wieczorem płakały, a raczej wyły z głodu, a ich mama dogorywała tym razem na kolanach dziadka. Co tu zrobić? Trzeba je jakoś wykarmić. Zaczęło się od strzykawki, były tak głodne, że tłok sam szedł...Na drugi dzień mama zamówiła w sklepie zoologicznym specjalne buteleczki do karmienia, weterynarz powiedział, że nie ma mleka dla kociaków, ale mamy kupić mleko dla niemowląt. I w ten sposób ja, mama i babcia stałyśmy się kocimi matkami. Robiłyśmy dyżury, kto miał karmić Emilka i Teklę, trzeba było wstawać w nocy do "dzieci". To był cały rytuał- najpierw karmienie, a potem trzeba było masować brzuchy, bo kotki masują swoim kociakom brzuchy, żeby mogły się załatwić. Z tym też był problem. Ale rosły, jak na drożdżach. Teraz maja prawie 7 lat .
Nasz zwierzyniec skurczony, ale mam się śmiała, ze nareszcie mamy normalna ilość zwierząt. Nie było nam dane mieć normalną ilość...:D
Po dwóch latach zaczęła pokazywać się piękna kotka na naszym ogrodzie. Dziwne to było stworzenie, bo dziadek pracował na ogrodzie, a ona mu wskakiwała na barki albo gdy kucał, to na kolana i tak sobie siedziała i mruczała. Najpierw pokazywała się sporadycznie, a potem coraz więcej czasu z nami spędzała. Plan był taki, że miała być kotem na dworze, bo Emil i Tekla były w domu i na dodatek nie wychodziły na dwór. Ale...Kotyna stała się domownikiem. Podejrzewamy, że jej właściciel umarł albo się wyprowadził i ją zostawił, bo jest to najgrzeczniejszy i wychowany kot w naszym domu. My nie potrafimy tak wychowywać zwierząt, my je rozpuszczamy nasz zwierzyniec.
Mówiliśmy, że to już definitywny koniec, że trzy koty to jeszcze normalna liczba, ale więcej już nie będzie.
Jak bardzo się myliliśmy, wiemy tylko my.
Półtora roku temu w naszej okolicy pojawiła się pół dzika kotka z małym kociakiem, na moje oko maluch miał 6 tygodni. Nie pozwalała się nam do siebie zbliżyć, ale dokarmialiśmy ją, a potem maleństwo razem z naszą sąsiadką. Oczywiście zaszła w kolejną ciążę, bo to jeden z tych biednych kotów zdanych tylko na siebie, maluchem dalej się opiekowała troskliwie, ale maluch był ciekawy ludzi. Bał się nas, ale jednocześnie coś go ciągnęło do nas. Jednakże dalej był ze swoją mamą, a ona? Urodziła kociaki...Jedno znalazłam w naszym śmietniku, a drugie płakało wniebogłosy w malinach u naszych sąsiadów.
Piękne maleństwa. Co i rusz chodziłam tam i patrzyłam na nie. Nie było to mądrym posunięciem, ponieważ mama po tygodniu je porzuciła. Było to po 2 w nocy, oglądałam na szczęście US Open i usłyszałam głośny płacz, pobiegłam na dwór z latarką, żeby broń Boże nie nadepnąć maleństwa. Wzięłam oba do łóżka, też trzeba było je nakarmić i historia z karmieniem się powtórzyła. Ich mama dalej karmiła swojego starszego malucha- Mikusia, a Bazylego i Balbinę odrzuciła.
Z trzech kotów nagle zrobiło się ich pięć.
A potem sześć, bo Mikuś też o dziwo stał się naszym domownikiem. Dziadek go oswoił całkowicie.
Mamę dokarmiamy. Jest w naszej szopie. Z sąsiadką chcemy ją wysterylizować, ale nie jest łatwo ją złapać.
Znowu mamy sześć kotów i jesteśmy szczęśliwi. Zwierzaki dają tyle radości i miłości- nie odbiorę tego mojemu dziecku.
A Balbinka jest moją "córeczką". Śpi ze mną, jak dziecko, przytulona do mojej piersi. Przed snem jest rytuał- Balbinka chodzi za mną, jakby mówiła- "No, chodź już do łóżka. Poprzytulamy się.". Ja isę kładę, a ona wtula się do mnie i tupie, a potem zasypia ze mną i śpimy tak do rana.