Dawno, dawno temu, jako młode, nieasertywne małżeństwo, chadzaliśmy na wszystkie rodzinne spędy. Ależ to była męka.
Moja rodzina jest niewielka, nie celebrujemy niczego. Mąż pochodzi z licznej rodziny, jego rodzice też. Wszyscy uwielbiają nasiadówki, nawet moje szwagierki w to wdepnęły. Ileż można wysłuchiwac tych samych historii ciotki Helenki, czy opowieści wujka Staszka? A to nieśmiertelne: czemu nic nie nakładacie, ależ nic nie jecie, a czemu macie taką skwaszoną minę, na pytania też nie odpowiadacie, tajemnice przed rodziną macie?
Dodatkowo trzeba się było nabiegac za prezentami, nagłówkowac. Najgorsza była jednak rewizyta. Za nic na świecie nie dało się starszemu pokoleniu wytłumaczyc, że zapraszamy na ten i ten dzień. To była wojna z wiatrakami.
Zastrajkowaliśmy. Obecnie nawet świąt nie celebrujemy, prezentów na gwiazdkę też nie ma. Jest całkowity luz i lenistwo. Dla mnie jako głównej kuchty i strażniczki rodzinnego ogniska - to ogromna ulga. Nie wszyscy spełniają się jako idealna pani domu.
Rodzice męża nadal kultywują rodzinne nasiadówki, ale to już nie to, co kiedyś. Teściowie są wściekli na zmiany jakie zaszły w zwyczajach.
Całkiem możliwe, że będziemy miec problem z ewentualnymi synowymi. Już widzimy, a i czasami słyszymy, pewną krytykę odnośnie naszego stylu życia.
Nie ma lekko, ale też nie ma przymusu spędzania czasu wg widzimisię kogoś. Możecie powiedziec, ze nierodzinna jestem, pewnie tak. Matkę widzę parę razy w roku, mąż w rozjazdach, najstarszy studiuje poza miejscem zamieszkania, drugi ma podobne plany. Dobrze mi ze sobą samą, jeszcze lepiej z mężem gdy spędzamy wspólnie czas, czy też z zaprzyjaźnionymi i lubianymi osobami.
Na koniec dodam, ze dobra wizyta, to krótka wizyta.