Cześć,
postanowiłem się zarejestrować i opisac problem. W sumie nie wiem dlaczego, może aby to z siebie wyrzucić.
W skrócie: ja 27 lat, narzeczona 22 lata, razem ze sobą od 3 lat, wszystko niby ok, nie kłócimy się, żyjemy razem pod jednym dachem od dawna. Za jakieś 3 miesiące mamy brać ślub - żadnego wesela, tylko mały, cywilny. Ostatnio miało miejsce zdarzenie, które mocno uderzyło w moje myślenie o związku. Okazało się, że narzeczona jest w ciąży - nie planowaliśmy jeszcze teraz, ona się przestraszyła początkowo, ale nie samej ciąży, bo chce mieć dziecko, ale raczej mojej reakcji, bo ja chciałem nieco poczekać jeszcze, aby bardziej ustabilizować pewne sprawy. Niepotrzebnie, bo swoje lata już mam, w sumie jest dobrze pod względem pracy / domu itd. więc... czas najwyższy aby sprawdzić się jako tata. Wytłumaczyłem jej to, że ogromnie się cieszę, że chcę i że wszystko ok.
Niestety, zarodek przestał się rozwijać i w 6 tygodniu nie stwierdzono oznak pracy serca, zalecono łyżeczkowanie i badania. Do tej pory w ogóle nie wiedziałem niemal nic w tym temacie, zainteresowałem się i dowiedziałem, że na takim etapie to bardzo częste przypadki i nie ma się czym martwić. Samo zajście w ciąże okazało się pewnym sukcesem, bo moja narzeczona ma pewne problemy z budową macicy i ginekologowie dawali już jej znać, że może mieć z tym duży problem. Dla jasności: nie to było przyczyną zatrzymania rozwoju zarodka, najprawdopodobniej jakaś wada genetyczna.
I tu pojawia się cały problem.
Brak empatii i wsparcia emocjonalnego z... mojej strony. Tak, chyba można tak to ująć. Oczywiście wspieram narzeczoną jak tylko potrafię, słowami otuchy, wspólnym spędzaniem czasu, drobnymi przyjemnościami - staram się, choć mam wrażenie, że to nie wychodzi. Nie wiem jak przeżywa to kobieta. Jako mężczyzna, do tego bardo, bardzo pragmatyczny wychodzę z założenia, że nie mam prawa się wypowiadać w takich kwestiach - facet "robi swoje" i tyle, a potem to kobieta miesiącami zmaga się z ciążą, hormonami, ogromnymi zmianami w orgaźmie, wahaniami nastrojów, a na koniec jeszcze jest poród.. To co, ja, jako facet mogę wiedzieć i powiedzieć? Patrzę na fakty, patrzę na liczby i uważam, że nie ma się czym martwić. Teraz możemy zrobić badania, lepiej się przygotować i tyle. Mogę ją wspierać faktami, znajdować zajęcia, coś takiego, ale to nie działa, bo po prostu wychodzi ogromna przepaść jaka jest między nami.
Mam za sobą pewien trudny okres w życiu kilka lat temu. Za jego sprawą chyba dojrzałem jako facet, bo stałem się wytrwały. Inna sprawa, że jestem nieco zamknięty w sobie na sprawy emocjonalne i wolę je trawić na osobności. Teraz, po tym wszystkim najchętniej sam (bez narzeczonej) pojechałbym na dzień, dwa gdzieś w las, w góry, powspinać się, posiedzieć... Nie płacze od dramatów rodzinnych, za to potrafię płakać od współczucia na filmach gdzie facet coś robi bohatersko a potem ginie (Braveheart, Gladiator itd.) - wspominam o tym, aby pokazać jaki jestem. Od tych kilku lat gdy coś jest nie tak, "biorę młotek do ręki i wbijam gwoździe" - robię coś, znajduję sobie zajęcie. Nie po to, aby uciec od problemu, ale po to, aby się czymś zająć, podczas tej czynności gdzieś to przetrawiać z tyłu głowy. W efekcie nie ma rzeczy niemożliwych. Są trudne, są beznadziejne, są takie, po których rzucam mięsem na lewo i prawo, ale robię co trzeba i idę dalej przez życie.
Tymczasem narzeczona potrzebuje ciepła. Potrzebuje po prostu bycia, bezczynnności, która mnie zabija i deprymuje. Nie denerwuje mnie to, po prostu chyba patrzymy na to inaczej, zupełnie inaczej to przeżywamy i nie wiem, jak mogę jej z moim podejściem pomóc. Nie potrafię całego dnia leżeć na sofie i się tulić, opłakiwać. Uważam to za ślepą uliczkę, tym bardziej, że przecież nic się skończyło, nic nie jest przekreślone. Od tego wszystkiego mam w sobie poczucie winy, tak duże, że zaczynam się zastanawiać, czy sprawdzę się jako jej mąż, kiedyś może ojciec - zapewnię dach nad głową, zapewnię godne życie, ale czy zapewnię pełnie miłości, wsparcia? Nie umiem na to odpowiedziec, bo nikt mnie nigdy czegoś takiego nie nauczył i nie wiem jak postępować, jestem inny: wrzuć mnie w wir walki, zrobię swoje, wrzuć mnie do przedszkola, dzieci z niego uciekną. Nie wiem już sam co o tym wszystkim myśleć, w głowie mase wątpliwości i pytanie: a co jeśli nie dam tego ciepła tyle, na ile ta wspaniała kobieta zasługuje? Może lepiej wtedy być samemu i się nie wiązać z nikim?