Długo, naprawdę długo zastanawiałam się czy tu napisać. W tym dziale, na tym forum jestem tą najgorszą, po najgorszej stronie mocy. Jestem, a raczej już byłam kochanką.
Zastanawiam się czego od forum oczekuję, co bym chciała usłyszeć, co bym chciała od Was przeczytać, czego potrzebuję. Zdaję sobie sprawę, że wyleje się tu na mnie wiadro pomyj, że będę biczowana z każdej strony, ale może potraktujecie mnie choć trochę łagodniej, bo postanowiłam sobie, że to koniec.
Byłam w romansie, długo, bardzo długo, za długo. Pokochałam człowieka z całego serca pomimo tego, że wiedziałam, że nie jestem jedyna. Wiedziałam, że w domu czekają na niego dzieci i ponoć oschła, bezuczuciowa żona.
Gdy Go poznałam byłam narzeczoną, nieszczęśliwą i sfrustrowaną, ale nadal narzeczoną. Ostatnie lata związku- to ja latałam z wywieszonym językiem, żeby zadowolić i zaspokoić wymagania królewicza. Nigdy nie byłam wystarczająco dobra, nigdy nie robiłam nic wystarczająco dobrze. Nigdy obiad nie był idealny, nigdy łazienka nie błyszczała tak, jak powinna, nigdy pranie nie było wyprasowane tak, jak tego wymagał, po prostu przestałam zasługiwać na jego uznanie.
Od początku związku zmagaliśmy się z problemem seksu. Ten temat zawsze powodował frustrację. Czułam, że nie jestem atrakcyjna, że nie jestem wystarczająco dobra, żeby mnie zechciał. Miałam wrażenie, że muszę sobie zasłużyć na to, żeby zechciał się ze mną przespać. Okrutnie poniżające. Byłam wtedy gówniarą, nie wiedziałam, jak się zachować, co robić. Były prośby, groźby, szantaże, rozmowy, fochy, płacze i nigdy nie skutkowało to na dłużej. Rozstawaliśmy się i schodziliśmy, z różnych powodów, ale kłótnie niestety wynikały z braku bliskości, co powodowało problemy na innych płaszczyznach. Odważyliśmy się na wspólny wyjazd za granicę do pracy, to nas zjednoczyło, może nie było seksu kilka razy w miesiącu, ale zaczęliśmy się dogadywać. Wmawiałam sobie, że seks nie jest taki istotny, najważniejsze, że się dogadujemy. Wróciliśmy do Polski, on się oświadczył i tak żyliśmy. Po kupnie mieszkania wszystko wróciło do starej normy. Brak zrozumienia, brak bliskości, brak rozmów. I tak nasz związek zaczął się staczać, znów się rozchodziliśmy i wracaliśmy. Zawsze z mojej inicjatywy, zawsze z mojej walki o niego. (Naprawdę nie wiem co mnie tak ciągnęło..). Schemat od lat był ten sam. Cmok w usta rano, rozjezdzalismy się do swoich prac, powrót, zajmowanie się obiadem, domem, a potem do momentu położenia się spać - TV. Całowaliśmy się tylko na dobranoc, po latach, gdzie tych pocałunków nie było w ogóle, tylko na dobranoc stało się to całkowicie mechaniczne, bez jakichkolwiek emocji czy uczuć. Takie odhaczone - można iść spać. Nie sprawiało to żadnej przyjemności. Wiele razy kładłam się do łóżka z płaczem, że poraz kolejny nie chce mnie dotknąć, moja samoocena spadała na dno. Nie pomagały rozmowy, próby naprawy z mojej strony..
Wtedy pojawił się On.
Romans zaczął się, jak większość historii tutaj. Praca, to ona skrzyżowała nasze drogi i pozwoliła się poznać. Najpierw zwykłe rozmowy, zero emocji, bliskości, fizyczności, nic tylko praca.
Pewnego dnia na imprezie firmowej on mnie zaczepił i zaczęliśmy rozmawiać. Mijały minuty, godziny, a my nie przestawaliśmy. Impreza skończyła się naszym przytulaniem, niby nic wielkiego, ale dużo to dla mnie znaczyło, po latach chłodu i braku bliskości.
Po imprezie wróciłam do domu i żyłam, jak dawniej.
Z Nim dalej się widywałam w pracy, zaczęliśmy ze sobą pisać, nie było w tych rozmowach podtekstów, intymności, po prostu zwykłe rozmowy dwójki znajomych. Spotkaliśmy się po pracy raz, drugi, trzeci i tak się zaczęło. Stawaliśmy się dla siebie coraz bliżsi, połączyły nas te same "problemy" w naszych związkach, różnił się tylko nasz staż i to, że ja nie miałam dzieci.
Ja przestałam żyć, jak dawniej. Bo miałam już dość kanapowego życia, o czym mówiłam swojemu partnerowi milion razy. Zapisałam się na siłownię, rzuciłam palenie, zaczęłam o siebie bardziej dbać, spotykałam się ze znajomymi, odwiedzałam rodziców, chodziłam na imprezy. Trochę odżyłam.
A On opowiadał mi o swoim życiu, o podobieństwach naszych związków, żeby ustrzec mnie przed tym, w czym on tkwi od lat. Stał się moim przyjacielem. Był człowiekiem, który dodawał mi skrzydeł.
W końcu doszło do zdrady, co było pewnie nieuniknione w takiej relacji. Niedługo po tym rozstałam się ze swoim narzeczonym definitywnie. Pierwszy raz poczułam ulgę, czułam, że postępuję właściwie i to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. I pierwszy raz zrobiłam to ja. A On był cały czas obok, dopingował mnie w tym.
W jakiś sposób zmieniłam swoje życie, uwierzyłam w siebie, uwierzyłam, że mogę coś znaczyć, że mogę się podobać, że mogę być ważna. Zmieniłam pracę, zaczęłam upragnione studia, które w narzeczeństwie przerwałam. Podjęłam się nauki języka obcego, cały czas mając obok swojego kochanka.
Po jakimś czasie euforia z tej relacji gasła, przestała być wystarczająca. Zakochałam się, chciałam czegoś więcej, co pewnie było naturalną rzeczą. Z jego ust również padały wyznania miłości, ale się wahał, a ja cały czas naciskałam. Był dla mnie wszystkim, czułam się przy nim najlepszą wersją siebie, nie chciałam go stracić, ale nie chciałam dłużej się nim dzielić, nie satysfakcjonowało mnie już takie życie. A skoro żona taka zła, głupia, oschła, to myślałam, że wybór nie będzie trudny. Jakże się pomyliłam..
Nie wybrał mnie, wybrał żonę. Byłam zrozpaczona, próbowałam odejść, ale był, jak narkotyk. Z nim źle, ale bez niego jeszcze gorzej. Powtórzył się schemat z moim byłym. Rozstawaliśmy się i wracaliśmy. Obie rzeczy zawsze były z mojej inicjatywy. Zarówno rozstanie, jak i powrót. Z każdym dniem coraz gorzej znosiłam bycie drugą, były coraz częstsze awantury, kłótnie o byle co i ciche dni. Próbowałam to ratować, próbowałam go przekonywać, że jestem lepszym wyborem, ale zawsze słyszałam, że nie dam mu gwarancji, że nasze życie nie będzie wyglądało tak, jak teraz, że przestaniemy się w końcu kłócić i żreć o wszystko. Nie macie pojęcia, jakie to okrutne uczucie być wystarczająca na kochankę, ale na partnerkę już nie. Te myśli mnie wykańczały, każdy nawet najmniejszy jego gest w stronę żony kończył się moim atakiem. Nie rozumiał, że to wszystko przez siedząca we mnie frustrację i bezsilność, że ktoś kogo kocham nie potrafi mnie wybrać, pomimo tego, że to ponoć zło wcielone. Kłótnie przybierały na sile, aż w końcu powiedziałam STOP. Wyznaczyłam termin rozstania, powiedziałam, że nie mam już więcej siły walczyć. Oboje byliśmy już sobą zmęczeni, oboje mieliśmy dość tych kłótni, ja już nie wytrzymywałam tego, że to nie do mnie wraca, to nie koło mnie się kładzie, pomimo tego, że mówi, że kocha. Skończyliśmy to wszystko przez kolejną kłótnię, ale rozeszliśmy się w zgodzie. Pożegnaliśmy się.
I teraz pytanie, jak w tym wytrwać, żeby to nie była kolejna burza, po której wyjdzie słońce. Z jednej strony cholernie za nim tęsknię, a z drugiej czuję jakąś ulgę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że znów się stałam tą niezasługującą na wszystko. Znów się prosiłam, ganiałam, błagałam.. powtórzył się schemat poprzedniej relacji, może w innej formie, na innej płaszczyźnie, ale to znów ja płaszczyłam się przed mężczyzną, żeby mnie chciał.
W końcu czułam się kochana, doceniana, ale wiem, że to było cholernie złudne.
Jestem zmęczona takim życiem. Zmęczona ukrywaniem się przed wszystkimi, zmęczona okłamywaniem innych, zmęczona udawaniem, zmęczona brakiem stabilizacji.
Edit : oczywiście powodem nie jest brak gwarancji, że przestaniemy się kłócić. Nie może odejść od żony ze względu na dzieci. Nie chce ich skrzywdzić, bo ponoć są bardzo emocjonalne i słabe psychicznie. Brak gwarancji, to tylko kolejny argument