Hej witajcie kobietki.
Dawno mnie tutaj nie było, ale nie wiem z kim mogłabym pogadać, nie chcę za bardzo rozmawiać z ludźmi, których z nam w realnym życiu. Bo oni już i tak uważają mnie za nieudacznika.
To będzie post z serii "ja, idiotka".
Tak do końca to sama nie wiem czy potrzebuję pomocy, rozmowy, porady, wsparcia, usłyszeć, że ktoś przeszedł coś podobnego, usłyszeć historię, która odrodzi moją nadzieję czy po prostu wyrzucić to z siebie, ale czuję się beznadziejnie.
Niedługo będzie dwa tygodnie, jak mój partner od 7 lat rozstał się ze mną. Nasza historia jest długa, ale w skrócie: Poznaliśmy się online, spotkaliśmy się po 1.5 roku, później po jakimś ok. 2 miesiącach zamieszkaliśmy razem w UK, mieszkaliśmy z moimi rodzicami. I tak mieszkaliśmy przez kilka lat. Dwa lata temu mój facet stwierdził, że wróci na studia do Polski. Przez rok studiował na jednej uczelni, ale po roku stwierdził, że to nie jest dla niego i zmienił kierunek na inny. Jak zaczynał drugi rok. Stwierdziłam, że też wrócę, skończę studia, a później zrobię papierek na tłumacza przysięgłego. Wynajmiemy coś razem i jakoś sobie damy radę. Na początku było okej, a później zaczęła się cała obecna sytuacja z korona-wirusem. No i to nas wykończyło. A raczej chyba ja?
Zaczął się dziwnie zachowywać 2 tygodnie przed moim wyjazdem do rodziców u których miałam spędzić lato, a później wrócić, na początek roku akademickiego. Przed moim wyjazdem o przytulenie się czy buziaka musiałam się prosić, nie mówiąc już o spędzeniu wspólnie czasu, kiedy tego chciałam to mnie ignorował i wolał siedzieć na telefonie. A ja się czułam coraz bardziej samotna.
Kiedy tęskniłam za rodzicami i znajomymi, mówiłam mu o tym, mówiłam mu, że tam mam tylko jego, później powiedział mi, że dla niego to były wyrzuty. Ja nigdy takich intencji nie miałam. Dla mnie to zawsze było dzielenie się emocjami i wezwanie do akcji, chciałam, żeby mnie przytulił, powiedział, że jesteśmy w tym razem, wziął na spacer, lody czy po prostu poleżał ze mną, ale skupił się tylko na mnie.
Całe wakacje mnie ignorował. Nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na wiadomości, odpisywał raz dziennie albo raz na parę dni, a ja siedziałam zestresowana. Było mi potwornie przykro, bolał mnie jego chłód, przepłakałam mnóstwo nocy i dni. Zawsze jak byliśmy osobno graliśmy w gry online i gadaliśmy godzinami. A tym razem kontakt się urwał. Pisałam mu jak się czuję, jak odbieram jego zachowanie, nie ukrywałam jak bardzo mnie to boli i że fizycznie to odczuwał. Zamiast mnie pocieszyć, albo nawet powiedzieć prawdę. To mnie ignorował i powodował jeszcze więcej bólu. A na końcu powiedział mi, że nie chce już więcej słyszeć, że płaczę. Nic już nie powiedziałam, ale miałam ochotę krzyczeć, żeby w takim razie coś zrobił, żeby mnie wesprzeć, a nie widział tylko czubek swojego własnego nosa, ale stwierdziłam, że to już i tak nic nie zmieni, więc nie warto.
Zerwał ze mną dwa dni przed moim lotem - I trzy dni przed rozpoczęciem roku akademickiego, bez czegokolwiek, bez miejsca zamieszkania - on był odpowiedzialny za znalezienie nam pokoju, bo był na miejscu. Powiedział, czy nie sądzę, że najlepiej będzie jak zostanę tam (w UK) i nie nie znalazł nam żadnego pokoju, bo nie chciał. Jeszcze z tekstem, że nie zapytałam kiedy mam przylecieć. Powiedziałam mu, że o co miałam pytać? Dobrze wiedział, kiedy zaczyna się rok akademicki, a poza tym chciałam spędzić jego urodziny razem. Najbardziej zabolało mnie to, że zerwał ze mną jak gówniarz z liceum, którego cały związek to chodzenie za rączkę po parku, a nie wspólne życie. Miał prawo się ze mną rozstać, niech mu ziemia lekką będzie. Ale ja w takiej sytuacji zrobiłabym to wcześniej, tym bardziej, że przez całe lato kilka razy pytałam go czy chce się rozstać i czy mnie kocha. Odpowiedź to zawsze było - Nie chcę się rozstać. I "Mhm". Na kocham Cię. Stwierdził, że nawet nie wie kiedy przestał mi to mówić. Prawda jest taka, że nawet nie zaczął. Usłyszałam to z jego ust dwa razy - W polotach trzy (jeden słabo pamiętam). Parę razy mi to napisał w SMS. Ale dla mnie to nie to samo.
Nie miałabym do niego żalu, gdyby po pierwsze zerwał ze mną wcześniej, a po drugie zachował się jak dorosły facet i powiedział - Słuchaj no nie czuję już tego, ale zastanów się co chcesz robić. Może pomogę Ci czegoś poszukać albo sam znajdzie mi jakiś pokój skoro już jest na miejscu.
Zachował się jakby sądził, że ja tam nie mam żadnych zobowiązań, ani nic do roboty, będę tylko siedziała i patrzyła mu w oczka. I tak jestem kobietą, która rzuciłaby wszystko i pojechała za nim do afryki, i żyła tam w szałasie gdyby miał dobry powód i zapewnił mi bezpieczeństwo. Ale nie był jedynym powodem dla którego tam byłam. Chciałam dokończyć studia. Miałam cel, który chciałam osiągnąć.
Czuję się strasznie winna, że rozwaliłam ten związek. On był facetem nad którym mamusia skakała. Wszystko poddane pod nos, obiadek, kolacja, pranie zrobione, pomimo, że jest dorosły wciąż sprzątała mu pokój, nawet wtedy kiedy przez jakiś czas mieszkałam u niego. Jest to kobieta, która jak wiedziała, że wychodzi z kolegami, potrafiła do mnie zadzwonić, o północy czy już wrócił, bo nie odbiera od niej telefonów, chociaż facet mieszkał ze mną. Nigdy ze mną nie przepadała, bo jestem gruba i niepełnosprawna i podejrzewam, że jak przez lato mieszkał z nią swoje pięć groszy też dorzuciła. No w każdym razie nigdy nie robiłam zbyt wiele w domu, bo nie mieliśmy sprzętu, jak prosiłam, żeby kupił mopa albo zmiotkę do podłogi z długą szczotką to nigdy nie było mu potrzebne. Chociaż mi tak. Więc przez te kilka miesięcy to on sprzątał. Ja gotowałam, zmywałam i nastawiałam prawnie. Podczas kwarantanny moja depresja się nasiliła i nie miałam do niczego motywacji. Czułam się osamotniona, on już zaczynał mnie traktować źle, moja rodzina była daleko, miałam stany lękowe do których czasami się przyznawałam, ale starałam się je ignorować. Parę razy poprosiłam go, żeby też pozmywał. I mam wrażenie, że to, moje lenistwo, zniszczyło nasz związek. Jak mieszkaliśmy z moimi rodzicami. To głownie ja sprzątałam u nas w pokoju, czasami łazienkę i toaletę, zmieniałam pościel. Miał podobnie jak u mamy, wszystko poddane pod nos, bo wszystko robiłam, a jak nie ja to moja mama mi pomagała. Dorzucał się (trudno to nazwać dorzucaniem) śmieszne pieniądze, a jedyne za co był odpowiedzialny to swoje lunche do pracy i jakieś przekąski, które często i tak ja kupowałam, żeby były w domu. A potem nie byłam już w stanie unieść tego wszystkiego na swoich barkach, ale byłam też zdania, że po tylu latach, nawet jak on będzie musiał ogarnąć trochę sytuację to czemu nie? też nie pracował, żyliśmy z oszczędności. Jak pracował i wiedziałam, że jest zmęczony to ja to robiłam przez lata. A później byśmy wrócili do "normalności", moja mama od czasu do czasu by przyjechała trochę nam pomóc. Ale najwidoczniej się myliłam i jak zwykle dałam ciała, bo powinnam to wszystko robić bez mrugnięcia okiem.
Mam też dobre wspomnienia, koleżanki zawsze mówiły mi, że jest we mnie zakochany, bo "tak" na mnie patrzy, zabrał mnie parę razy na wakacje, potrafiliśmy rozmawiać godzinami, nie miał problemu, żeby iść ze mną wolniej, zmienić mi opatrunek, zawsze mówił mi, żebym się ubrała cieplej. Starałam się to doceniać, odwdzięczać i dawać znać, że to doceniam i jak ważny dla mnie był, ale mam wrażenie, że wszystko co robiłam, nie było wystarczająco.
Moja mama byłe trochę podejrzliwa, a ja go zawsze przed nią i sobą tłumaczyłam, ale po tylu latach związku, nigdy nie dodał mnie na Facebooku, tylko na messengerze, zawsze miał wymówki. Że nie pamięta hasła, ani nie używa. Poza tym po tylu latach związku znałam tylko jego mamę, nie poznałam ani taty, ani dziadków, ani innych członków rodziny. Ani kolegów, poza jednym, którego poznałam tylko dlatego, że przypadkiem wpadliśmy na niego na dworcu. Zawsze było mi z tego powodu bardzo smutno, ale wierzyłam w jego wymówki, bo chciałam w nie wierzyć. Były nigdy nie dyskutował, ani nie rozmawiał ze mną o swoich planach, żebyśmy wspólnie coś ustalili, zawsze stawiał mnie przed faktem dokonanym. Moja mama parę razy powiedziała mi, że myśli iż on mnie wykorzystuje, ale sama go tłumaczyłam i wciąż to robię. Chcę wierzyć, że chociaż przez chwilę i chociaż trochę mnie kochał. Nie chcę myśleć, że zmarnowałam 7 lat, bo na tamten moment go i tego potrzebowałam. Byłam szczęśliwa.
Z jednej strony, było mi bardzo przykro i naprawdę bolało mnie serce. Miałam wrażenie, jakby ktoś próbował mi je przeciąć, ale nie udało mu się to do końca i była to jedna wielka jątrząca się rana. Z drugiej, jak się rozstaliśmy czułam się jakby kamień spadł mi z serca.
W te wakacje poznałam pewne osoby, zaczęłam wracać do mojej wiary, trochę mój stan mentalny się poprawił. Zaczęłam się odchudzać dla siebie, bo w końcu byłam na to gotowa, ale też chciałam schudnąć, żeby nasz seks był lepszy i powoli zacząć przygotowywać moje ciało na ciążę. Chciała poprosić, żeby mi pomógł, zaczął trochę ze mną ćwiczyć, albo chodzić na spacery. Żebyśmy naprawiali ten związek. Na początek pracowali sami, a jak będzie nas stać to, żebyśmy poszli do psychologa. Ale on stwierdził, że to nie ma sensu, bo i tak nic może się nie zmienić, i będzie tak samo. Kiedy ja mu powiedziałam, że zawsze wybierałam i dalej wybieram jego. Myślałam, że jest moim pierwszym i już będzie ostatnim partnerem. Chciałam wziąć ślub i mieć dzieci.
Ogólnie radziłam sobie dobrze z rozstaniem, ale od ostatnich jakiegoś czasu męczy mnie poczucie winy, ponieważ jestem osobą wierzącą i mam wrażenie, że zawiodłam nie tylko siebie i jego, moich rodziców, ale też Boga. Seksem przed ślubem i wszystkim co opisałam. Ale też potworne myśli, że już nigdy nie będę w stanie nikogo pokochać, ani się nie zakocham, ani nie znajdę już "takiego" faceta. Chociaż staram spojrzeć się na jego zachowanie "srogim" okiem i staram się sobie przetłumaczyć, że oboje zawiniliśmy.
Dołączyłam do aplikacji randkowej, bo większość moich znajomych jest w związkach i/albo byli zajęci, więc nie miałam za bardzo z kim rozmawiać. Ale jest mi bardzo ciężko. Faceci są albo nudni, albo sami zboczeńcy, albo w ogóle nie mają osobowości. Myślałam, że to pomoże oderwać mi myśli, a tymczasem bardziej sprawia, że chce mi się płakać. Poza tym wątpię w przyszłość, nie wiem czy są ludzie, którzy po tylu pierwszej miłości i tylu latach w związku znaleźli prawdziwą miłość i zakochanie, wiecie ten płomień?
Na razie moja nadzieja na szczęśliwą przyszłość, fajnego męża i dzieci umiera. Zwłaszcza jak słyszę teksty, że stara miłość nie rdzewieje, albo, że nikogo się tak bardzo nie kocha jak swoją pierwszą miłość. Zawsze marzyłam o mocnym związku, mężu i dzieciach. Teraz mam wrażenie jakbym marnowałam "młodość", chociaż dalej jestem stosunkowo młoda bo zaczęliśmy być razem jak miałam 17 lat (teraz mam 24).
Przepraszam za tak długi i nieskładny post. Jeżeli ktoś przez niego przebrnął to dziękuję.