Cześć. Piszę do Was bo potrzebuje wyrzucić z siebie negatywne emocje i całą nagromadzoną we mnie frustrację.
Poznaliśmy się 5,5 roku temu - jesteśmy z jednej miejscowości, mieliśmy wspólnych znajomych, znaliśmy się z "widzenia" od podstawówki i jakoś po tym czasie M. postanowił "zagadać". Od randki do randki stwierdziliśmy - kurde, wreszcie znaleźliśmy osoby z którymi świetnie się dogadujemy! Sielanka trwała 1,5 roku. Mieliśmy pierwszy kryzys - ja jestem po traumatycznej śmierci ojca, nie radziłam sobie z emocjami, nie przepracowałam traumy i o, stałam się nie do wytrzymania. Kryzys trwał miesiąc, stwierdziliśmy jednak, że nie jesteśmy w stanie bez siebie żyć, że oboje jakoś damy radę uporać się z tym wszystkim. I znowu żeby nie było za pięknie, po kilku miesiącach kolejny cios - u jego mamy wykryto nowotwór. Wiadomo, wszystko zmieniało się z minuty na minutę. W między czasie, jego rodzice się rozstali - zdrada w związku, a ukochana młodsza siostra popadła w kłopoty (złe towarzystwo). Pochowaliśmy także dwójke jego ukochanych dziadków, którzy tak naprawdę wychowywali go całe dzieciństwo. No świat nam się posypał, a między nami robiło się coraz chłodniej. Chłopak się zamykał. Ale tylko na mnie, jego znajomi i przyjaciele nie mieli pojęcia, co on przeżywa. A ja czekałam. Czułam się trochę jak worek treningowy tzn. dla wszystkich jestem super, ale przy Tobie mogę zdjąć maskę i pokazać jak mi źle, wyładować emocje. Wierzcie mi, znosiłam to dzielnie, bo w tamtym momencie jakby ktoś podstawił mi lusterko. Sama przeżyłam chorobe nowotworową mojego taty i zadziałał u mnie identyczny mechanizm. Wybrałam sobie jedną osobę na której wyżywałam się i wyładowywałam emocje. Nie byłam jednak w związku, tą osobą była moja przyjaciółka, która mimo wszystko trwała przy mnie i nie pozwoliła mi całkowicie zamknąć się w domu. Jestem jej niezmiernie za to wdzięczna. Być może w relacji z M. poczułam, że musze teraz spłacić dług?
Dokładnie rok temu mama M. zmarła. Ruszyła machina sprzedaży jego rodzinnego domu. I tu zaczyna się całe sedno sytuacji. Ja byłam przekonana, że po tylu latach czekania (M. był sam z chorą matką, nie mógł się od niej wyprowadzić, to całkowicie normalne) wreszcie zaczniemy normalnie żyć. Że M. się do mnie wprowadzi (mam swoje mieszkanie) i stworzymy chociaż namiastkę normalnego domu. Jednak tak się nie stało. Ciągle mnie zwodził - tak, tak wprowadzę się, po czym po kilku dniach zbierał się i jechał do swojego ojca. Moja cierpliwość sięgnęła zenitu. Jakby wstąpił we mnie diabeł. Postawiłam sprawę jasno - albo wprowadzasz się tak na serio albo nie mamy o czym rozmawiać. No i z zimną krwią powiedział, że nie mamy o czym rozmawiać. Umówiliśmy się na przekazanie sobie rzeczy. Ja jeszcze twardo wierzyłam, że zmieni zdanie, powie jak bardzo mnie kocha i że i ten huragan przetrzymamy. Ale nie. Zabrał swoje rzeczy i od 2 tygodni nie mamy ze sobą kontaktu.
M. jest osobą, która ma w swoim życiu pasję, która jest jednocześnie jego pracą. Cały nasz związek konsekwentnie dążył do realizacji swoich celów. A ja go w tym wspierałam - mimo jego częstych wyjazdów beze mnie, czy braku czasu dla mnie. Przez 3 całą chorobę jego mamy byłam przy nim mimo, że wszystko i wszyscy mówili że źle mnie traktuje. Potrafił wyjechać z kolegami na urlop, gdzie ja nie mogłam się doprosić na wspólne wakacje. Ale i to byłam w stanie zrozumieć jako chęć odreagowania ciężkiej sytuacji w domu. Przez całą chorobę mamy M. byłam odsunieta na bok. Wszystkie moje potrzeby i emocje były nie ważne. Kilkukrotnie próbowałam poruszyć temat przyszłości, co do mnie czuje, jak nas widzi. Niestety jedyną odpowiedź jaką usłyszałam - nie czuje nic, jestem w środku pusty. Próbowałam namówić go na rozmowę z psychologiem, ale stwierdził że taka pomoc mu nie jest potrzebna. A wiemy, że nikogo do leczenia zmusić nie można.
Dziewczyny, nie popełniajcie mojego błędu, sama jestem teraz wrakiem człowieka. Probowałam zbawić świat, uszczęśliwić człowieka który był ze mną w sumie nie wiadomo po co. Nie prałam, nie sprzątałam, nie gotowałam bo nie mieszkaliśmy razem. Seks? Przez swoje problemy emocjonalne, M. miał też problemy w innych kwestiach. Czy mnie zdradził? Wierze, że nie. Myśle że po czymś takim za nic w świecie nie spojrzałby mi w oczy. Także chyba mimo naszego wieku (27 lat) i stażu w związku nie miał na tyle jaj żeby skończyć to wcześniej. Jest mi źle i czuje sie oszukana. Chociaż nie powinnam, bo właściwie nic mi nie obiecywał. Sama chyba sobie obiecywałam różne rzeczy za nas oboje.
Wiem, że to definitywny koniec naszego związku, jest ciężko, nie mam siły na codzienne czynności ale wierze że kiedyś i do mnie uśmiechnie się szczęście
Dzięki jeśli ktoś dobrnął do końca i że mogłam się "wygadać". Najbliższe otoczenie nie ma już do mnie siły