Epopeja jest. Może ktoś coś mądrego mi powie, jakieś słowa wsparcia lub kopa w tyłek?
Trochę nie wiem, co ze sobą zrobić. Właśnie minęły moje 30-te urodziny. Mam 30 lat. Przeraża mnie ta liczba. Jakoś trudno mi zrozumieć, kiedy to się stało. Mam wrażenie, że ostatnie 10 lat przeżyłam w jakimś letargu, z którego wybudziła mnie pandemia (może terapia trochę wcześniej).
Zauważyłam, że nie traktuję siebie dobrze. Nie traktuję siebie poważnie. W niektórych aspektach jestem wobec siebie zbyt pobłażliwa, zbyt wyrozumiała, wszystko sobie mogę darować, nie trzymam się obietnic danych sobie. W innych jestem znów zbyt surowa, czasem trudno mi darować sobie nawet najmniejsze potknięcia i błędy, które inni uważają za naturalne, normalne, a nawet nie za błędy.
Mam mnóstwo przemyśleń na temat tego, co mnie doprowadziło do tego momentu. I czasem myślę, że jestem naprawdę wyjątkowa, że przy tak niesprzyjających warunkach, jestem względnie normalna i ogarnięta. A czasem mam dni, kiedy myślę, że nic nie osiągnęłam, marnuję swój potencjał.
Czuję się rozrywana przez ten wewnętrzny konflikt i chciałabym udowodnić samej sobie, że SAMA potrafię sobię z tym wszystkim poradzić, kiedy ewidentnie nie jest to prawdą, bo gdybym mogła... Gdybym mogła, to bym to dawno zrobiła. Chyba nie doceniam trudności zadań, które przed sobą stawiam... A może przeceniam swoje siły, i wtedy zaczynam wątpić w siebie, tracę wszelką motywację i wracam do starych utartych schematów, i nic się nie zmienia... Co znów mnie dobija, powtórnie i już wtedy czuję, że nic nie robię dobrze.
Nie umiem już na nic w moim życiu spojrzeć obiektywnie. Byłam ostatnio u psycholożki, tuż przed pandemią, z myślą o rozpoczęciu terapii. Przyszłam po pomoc w zmianie swojego życia. Ewidentnie coś mi uwiera. A jak mnie zaczęła wypytywać, na ile czuję się szczęśliwa, to nagle poczułam, że nie mam prawa czuć się źle, skoro mam tyle dobrodziejstw w życiu, i w sumie to ogólnie to mogę ocenić mój poziom zadowolenia z życia tak 8 na 10. Jej zdziwienie, że jestem na terapii przy tak dobrym samopoczuciu spowodowało, że poczułam się bardzo nie na miejscu...
Poczułam się wtedy, jakbym wdepnęła w minę. Mam wyrzuty sumienia, że mam tak dobre życie, a wciąż znajduję rzeczy, które są nie okej. Czuję wtedy, że jestem niewdzięczna.
I zaczyna się wtedy kolejna spirala, "powinnaś się cieszyć, masz wszystko, dlaczego sobie z >tak prostą< rzeczą nie radzisz".
A potem zaczynają się wyjaśnienia (wymówki?) że to nie jest proste, że takich miałam rodziców, takie schematy, takie trudne doświadczenia, że już i tak dużo zrobiłam, jak na te warunki to jestem genialna, świetnie sobie życie urządziłam, niczego mi nie brakuje.
Mój problem? Moja otyłość. Wkręcam się w spiralę, im więcej myślę o odchudzaniu, tym więcej jem. Czasem zastanawiam się, czy moje doświadczenie molestowania nie jest powodem, dla którego nie lubię swojego ciała i nie chcę, żeby było kobiece. W domu moja matka była tyranką, decydowała o każdym elemencie mojego życia, o ubiorze, wyglądzie i tym, co kiedy i ile jem. Kontrolowała też wyrażanie emocji - złość była zupełnie zabroniona. Plus te wszystkie komentarze, docinki, uwagi mojej rodziny - moje ciało nie było moje, wszyscy mieli coś do powiedzenia a propos tego jak wyglądam, czy to ojciec (o, masz czym oddychać) czy matka (ależ włosy, co za czupiradło), czy bracia (jeszcze trochę a waga się zerwie!) czy babcie i ciotki, komentujące fałdki i postawę i że "życie mnie dobrze traktuje" i moje szanse na znalezienie partnera. Przez całe życie do dziś słyszę te teksty. Chciałabym schudnąć, myślę wtedy, jak byłoby super, jak by mnie ludzie podziwiali, że tak sobie z tym poradziłam, że mogłabym się wreszcie komuś podobać, i sobie, i nosić fajne rzeczy... I to są myśli, ktore mi towarzyszą. Potem dochodzi cichy racjonalny głos: twoje zdrowie, twoje stawy, kolana, układ krążeniowy za chwilę, cukier cię niszczy, zerowa kondycja... Zrób to dla siebie.
Ale kiedy zaczęłam chudnąć parę lat temu, w trakcie terapii, zaczęły pojawiać się koszmarne myśli. Zaczęłam bać się wszystkiego, najbardziej mężczyzn. Jechałam autobusem i patrzyłam tylko, kto wsiada. Kiedy usiadł za mną mężczyzna, prawie miałam atak paniki, że zaraz coś mi zrobi. Bałam się wychodzić po ciemku, zostawać sama w domu.
Czemu jestem otyła? Jem dużo słodyczy. Pozostałe moje posiłki są w miarę okej, różnorodne, warzywne, kolorowe. Bez słodyczy mój bilans kaloryczny wychodzi na tyle dobrze, że schudłabym bez problemu. Takie proste, prawda?
Nie potrafię podjąć tej decyzji, że dobra, to zaczynam, od teraz koniec.
Nie pomaga mi świat. Wszyscy "znawcy" tematu, komentujący że wystarczy mniej jeść, a otyli ludzie są otyli z własnego wyboru, lenistwa i są głupi. Biorę to do siebie, a kiedy trafia do mnie taki komunikat, zupełnie nieświadomie pocieszenia szukam w słodyczach. "Wystarczy nie jeść słodyczy, wystarczy jeść więcej warzyw, wystarczy więcej się ruszać..."
Szukam dla siebie sportu, ale zawsze trafiam na "pomocne" rady. Joga super, sport super. Ale joga tak naprawdę nie pomaga w odchudzaniu, a samo bieganie i tak ci nie pomoże. Wciąż słyszę głosy z dzieciństwa "pff, żeby schudnąć to musiałabyś biegać codziennie 20 km" albo "pływanie pół godziny dziennie i tak ci nic nie da", albo "biegasz tak wolno, że ja mogę takim tempem iść".
Mam wrażenie, że za każdym razem podcinano mi skrzydła, kiedy zaczęłam robić coś konstruktywnego.
Ale mam 30 lat. To nie jest wymówka, nie jestem dzieckiem, dlaczego mnie to tak obciąża?