Cześć kobietki! Szukam porady, ale może chciałbyście podzielić się waszymi doświadczeniami?
Otóż od niecałych 2 lat jesyem z chłopakiem, którego pokochałam przede wszystkim za to jak ciepłą osobą BYŁ. Zaczynałam studia w obcym mieście i poznaliśmy się jeszcze przed moja wyprowadzka te 500 km od rodzinnego domu. Akurat złożyło się tak, że zaczęliśmy być razem i tu na miejscu stał mi się najbliższą osobą, chłopakiem i przyjacielem w jednym.Niestety na przestrzeni czasu z ciepłego i czułego doceniajacego chłopaka przerodził się w osobę, która mnie po prostu dobija. Czuję się w tym związku samotna i nieatrakcyjna. Pomimo największych starań w większości przypadków pojawiają się same zgryzliwosci, zawsze wie w jaki punkt uderzyć by zabolało najmocniej. Zamknal mnie w tzw klatce, a teraz coraz bardziej się odsuwa wykorzystując to, że jestem tu zupełnie sama (nie chodzi o to, że nie mam znajomych, a raczej o to, że strasznie brakuje mi tu rodziny czy chociażby takich przyjaźni pielegnowanych przez lata). Przez jakiś krótki czas mieszkalismy razem i też bylam jedyna osobą, która tworzyła nam "dom", a jednocześnie starała się żeby ta rutyna nas nie zabiła. W czasach liceum byłam duszą towarzystwa, adorowaną przez chłopaków, korzystająca z życia, a yrtaz czuję się jak jakaś stara wandzia. Często przy kłótniach wypomina mi to, że miałam takie super życie to co ja tu robię. Ale tu nie chodzi o "super dawne życie", tylko o to, że my również takie super moglibyśmy mieć gdyby cjcoiaz trochę się starał. O przytykach, że zawsze coś nie tak, nie zabierania mnie na żadne randki to już nie wspomne. Nie jestem materialistka ale czasami jednak fajnie by było poczuc się przy swoim chłopaku jak kobieta, a nie jak koleżanka ktora ciągnie po mcdonaldach albo centrach handlowych o która często wykłada za niego kasę bo zawsze czegoś brakuje pomimo że stały dostęp do pieniędzy ma.
Dopieor po przyjezdzie do domu rodzinnego przypominam sobie stare czasy, patrzę w lustro i pukam się w czoło jak tam kiedy on mi coś mówi - mogłam serio pomyśleć, że coś ze mną nie tak. Ale później przychodzi taki trochę zawód, poczucie osamotnienia, bo naprawdę lubię spędzać z nim czas i myske, że jednak się szczerze kochamy. I w sumie jak go mam to w tym obcym mieście czuję się bardziej komfortowo.
Są dni kiedy jest super i czuję się najszczesliwsza na świecie, ale później znowu wychodzą te złe. I wszystko traktowane jets tak, że wymyślam, że życie to nie bajka. Nie wymagam diamentów czy czegokolwiek podobnego, ale przykro po prostu patrzy się na to kiedy rowiesniczki traktowane są przez swoich chłopaków jak księżniczki, a mój potrafi mnie wystawić czy wgl nie liczyć się z moimi uczuciami. Czuję, że marnuje swoją młodość ale z drugiej strony nie potrafię odejść bo nigdy nie byłam z kimś tak długo.
Myślicie, że jest sens to wszytsko ciągnac i myśleć, że się zmieni? (wszystko potrafi wytłumaczyc kłótniami w domu, stresem czy brakiem czasu żeby później wklebic mnie w poczucie winy) czu jednak swoje przecierpiec ale się odkochac żeby nie dac się już emocjonalnie popychać?