Chciałbym nakreślić wam w możliwie jak największym skrócie mój problem, który wraca jak bumerang przez większość mojego życia. Proszę was o cierpliwość.
Od prawie 2 lat pracuje w jednym miejscu i z grubsza tymi samymi osobami ( po za małymi roszadami). Znam od tego czasu jedną z koleżanek-starszą ode mnie mężatkę z 2 dzieci.
Do sedna sprawy-po prostu z dnia na dzień przestałem patrzeć na tą koleżankę jak na koleżankę a poczułem do niej pożądanie. Niesamowicie jest mi z tym ciężko, bo wiadomo, jakie są ww. realia.
Jako koleżanka jest w porządku ( w sumie nie wiem czy to ma znaczenie), często mi się wygaduje o swoich problemach życiowych, (tym bardziej jak jesteśmy sam na sam), czyli ma do mnie zaufanie. Po za tym jest osobą trochę zgorzkniałą, taką zmęczoną życiem ale jednocześnie lubi pożartować czy poplotkować o duperelach jak każda normalna kobieta.
Ale ja się pytam dlaczego moja podświadomość każe mi jej pragnąć?, jak dotąd widziałem jej wady(wygląd, charakter), czasem jej miałem dość, choćby z uwagi na to, że kojarzyła mi się z pracą (która jest dość stresująca) a ja nie jestem osobą, która potrafi oddzielić relacje w pracy z relacjami koleżeńskimi. Jak mam dosyć roboty, to i nie chcę oglądać specjalnie znajomych z pracy (mimo, że oni nie są bezpośrednio przyczyną moich stresów). Były też momenty, gdy zerkałem na nią z męską ciekawością, ale to sporadycznie. Generalnie-nie mój typ, nie kręci mnie.
Pamiętam tylko moment, kiedy pojechaliśmy na wycieczkę w góry, wracając załapałem doła (zawsze tak mam jak wracam) i sobie pomyślałem-kurde jak bym tam miał znowu pojechać i chodzić po tych stokach, to jakie by to było smutne robić samemu bez tych ludzi z którymi byłem wcześniej. Potem dotarło do mnie, że najbardziej to by mi było źle bez niej-nie wiem dlaczego.
Napisałem na początku, że to nie pierwszy raz, bo w przeszłości miałem kilka takich przygód, np. będąc nastolatkiem zakochałem się w koleżance z podwórka, ona oczywiście tego nie chciała, myślałem, że zwariuje. Potem to samo - osoba poznana przez internet. Potem na studiach w korepetytorce (bez jaj), potem w koleżance z akademika. I kiedy już myślałem, że to mi przeszło, że dojrzałem, że jestem odporny, to nagle...
I nie mam pojęcia co mi znowu odbiło, jakim cudem znowu mnie to dopadło. Właściwie nie było powodu, żadnego, nie dała mi szansy na siebie-jakiś konkretny znak, czy cokolwiek. Dam wam taki przykład- np. ona chodzi czasem naburmuszona-kiedyś sobie myśle-boże dziewczyno weź się uśmiechnij, a teraz uwielbiam ją za to, i tylko mam ochotę ją przytulić.
Tak samo za to ją lubię jak potrafi być dominująca (bo to taki typ kobiety) ale jednocześnie potulna jak baranek. Nawet mi się marzy, żeby mnie ukarała.
Oczywiście wyjścia z sytuacji nie ma innego, jak przeczekać to chore pożądanie.
Jeśli chodzi o mnie to jestem osobą raczej zamkniętą w sobie z osobowością melancholijną a nawet depresyjną.Często jestem nieobecny albo popadam w stany nerwicowo-lękowe. Miałem [wulgaryzm] relacje z ojcem (jest cholerykiem i schizofrenikiem), za to raczej byłem za matką zawsze, która z kolei jest nadopiekuńcza. Może ktoś kto jest dobrym psychologiem wykorzysta te informacje. Może widzę w niej cechy mamy, podobno mężczyźni, wybierają kobiety z cechami wygladu i charakteru swoich matek.
Nie wiem, może to jest tak, że w moim życiu brak emocji, a trafi się słabszy dzień i wpadam taką pułapkę emocjonalną, na zasadzie- lepsze destrukcyjne emocje niż pustka, dlatego moja podświadomość każe mi jej pragnąć, mimo, że jest nieosiągalna. Nie wiem...ciągle coś sobie projektuje w głowie, że gdybym ją spotkał kiedyś, gdyby to, tamto...bez sensu.
Wiecie co jest najlepsze, że ja czasem myślę, żeby jej to powiedzieć na zasadzie-"wiesz, bardzo mi z tym ciężko, ale wiem, że masz rodzine swoją, szanuję to, ale chciałem ci to powiedzieć, taką miałem potrzebę". A ona wtedy powie, że rozumie i jest jej przykro.
Ale to chyba tak nie działa co?
Nienawidzę siebie.