Dzisiaj mija miesiąc od kiedy się tym dowiedziałem. Mija kolejny dzień od czasu kiedy nasze rodzinne życie zawaliło się i nie wiem czy kiedykolwiek się da cokolwiek tutaj naprawić.
Zapewne wiele z Was powie, czas leczy rany, wszystko się da poukładać. Nie, nie da się.
Od miesiąca nie przespałem ani jednej nocy.
Od miesiąca moja żona nie przespała ani jednej nocy. Wiem, nie jest ona niczemu winna, nie czuję do niej odrazy, ale nie potrafię się do niej zbliżyć.
Postanowiła urodzić. Te osoby które mnie znają, wiedzą że mam poglądy takie, aby to kobieta miała pełne prawo do decydowania o sobie, a w sytuacji tak szczególnej, tym bardziej.
Wszystko zaczęło się od wyjścia z koleżankami na imprezę. Oczywiście że nie miałem nic przeciwko. Pojawił się alkohol, zabawiły się. Od jej koleżanek wiem tylko tyle, że poszła z inną na spacer. była noc.
Około 3 rano odebrałem telefon o tym że żona jest w szpitalu, że jest zgwałcona, że jest przy niej policyjny psycholog, że nie wygląda to dobrze.
Przyjechałem do niej. Wyglądała jak ofiara wypadku. Były ślady pobicia. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze że sprawca pozostawił po sobie jeszcze jedną konsekwencję.
Ąga przepraszała - chociaż nie miała i nie ma za co przepraszać.
Pomimo że różnie w życiu między nami bywało, raz lepiej, raz gorzej, ostatnio gorzej, nigdy nie życzyłem i nie życzę jej źle. Zdarzało się że wspominaliśmy o tym aby się rozstać, ale zawsze nas coś trzymało przy sobie.
I wbrew pozorom nie jest to kredyt czy dzieciaki. Więź pomiędzy nami.
Dzisiaj, na przekór wszystkiemu, los postawił nas przed wydarzeniem, konsekwencjami, które nas przerastają. Od miesiąca rozmawiamy zdawkowo. Pomimo terapii, pomimo zażywanych leków.
Ponad nasze siły staje się zachowanie spokoju gdy spoglądają na nas nasze dzieci. Wiedzą że mamie stała się krzywda. Wiedzą że mamę boli. Widzą że nie potrafię się do mamy zbliżyć.
Czy chcę? Sam nie wiem.
Wczoraj doszło do konfrontacji policyjnej. Moja żona okazała się bardzo silną w tym momencie, bo nie chciała luster. Chciała spojrzeć w twarz oprawcy i wskazać go nie tylko palcem, ale spojrzeć mu w oczy.
Wróciliśmy... Dzisiaj nie wstała jeszcze z łożka. Słychać płacz, ból. Nie, nie histeryczny, rozrywający, ale taki który doprowadza do szału.
Wiemy już, że cokolwiek nie zrobimy z tym dzieckiem, Nas już nie będzie. Szalejemy za naszymi córkami, ale ktokolwiek nie przyjdzie na świat, nie stanie się częścią Nas. Nie będzie z naszej krwi, nie będzie pokochany tak jak zostały pokochane nasze Skarby. Nie zmieni tego fakt, gdybyśmy oddali go do adopcji.
Wielu zwolenników zakazu aborcji zapewne uzna to za coś takiego że hoho... Nie, jest to dramat całej rodziny, która z problemami ale brnęła do przodu. Dzisiaj nasze życie to wegetacja.
Nie, nie szukam tutaj od Was porady, nie wiadomo jakiego słowa wsparcia. Napisałem to tylko dlatego, żeby podzielić się czymś, o czym być może wielu dyskutuje, ale nie ma pojęcia o tym, jakie spustoszenie powoduje.
Nie potrafię się zdobyć na żaden ruch i wiem że się nie zdobędę. Czas w tym przypadku, niczego nie uleczy.