Witajcie, przed prawie 3 laty to forum bardzo mi pomogło, liczę i teraz na odzew.
Jestem w zwiąku z chłopakiem ode mnie prawie 7 lat młodszym od prawie 1,5 roku, obcokrajowcem. To mój najdłuższy związek; wcześniej niestety myliłam dość sporo pożądanie z partnerstwem, przeplątałam się przez kilka "ćwieć-relacji" (tj. ja sobie wyobrażałam wesele, oni nie odpisywali nawet na sms-y) i generalnie przez większość mojego życia byłam "zdesperowanym/ stęsknionym singlem". Padła diagnoza "zaniżone poczucie własnej wartości" i zrobiłam spory kawał pracy nad sobą aby zrozumieć co to w ogóle znaczy i jak podnieść poczucie własnej wartości m.in. aby budować wartościowe relacje. Można powiedzieć, że z dobrym rezultatem, gdyż uporałam się z tosksyczną relacją, polubiłam siebie, zaczęłam żyć pełniej swoim życiem. Przy takiej postawie stałam się zapewne atrakcyjniejszą. I pojawił się on - L. Na początku nie traktowałam tego poważnie, na pierwszy rzut oka zrażała mnie różnica wieku. Jednak podobało mi się jego zaiteresowanie, on sam: fizycznie oraz (wtedy też) mentalnie, jest przyjemny, uprzejmy, troskliwy. W międzyczasie wydarzył się też wypadek, który mocno przeorganizował moje życie: wypadłam z toku pracy, wypadów ze znajomymi, beztroskości. Wtedy zbliżyliśmy się do siebie, widywaliśmy się często. Wziął mnie do swojego rodzinnego domu, zostałam ciepło przyjęta przez jego rodzinę. Podobało mi się to bo sama pochodzę z dość niestandardowej i dysfunkcyjnej rodziny. Po zakończeniu pracy w sezonie zimowym byliśmy już ugruntowaną parą. Przyjechał do mnie do Polski, przez 6 tygodni podróżowaliśmy kolorowym vanem po wybrzeżu (jak z bajki, co nie? albo przynajmniej z dobrej reklamy). Potem musiałam przejść operację w konsekwencji zimowego wypadku; zostałam w kraju, on pojechał do siebie. W jesieni ponownie przyjechał i znowu podróżowaliśmy. Niebawem rozpoczęła się kolejna zima i zamieszkaliśmy razem. Mieliśmy dobrze płatne prace, ale pracowaliśmy w różnych godzinach, ale zawsze staraliśmy się spędzić przynajmniej 2-3 godz razem i zjeść wspólnie obiad. Obecnie przenieślimy się na lato w inne piękne miejsce, gdzie niestety doświadczamy niespodzianek: niestety znaleźliśmy kijowe prace, niewiele pracujemy, niewiele zarabiamy i mamy ogrom wolnego czasu, który spędzamy bezproduktywnie. Mimo, że pomysł przyjazdu tutaj był mój, chcialam wycofać się i zmienić miejsce i prace, on jednak woli wytrwać tutaj te kilka miesięcy (jestesmy uwiazani kontraktem wynajmu mieszkania).
Niestety nasza relacja się pogarsza; coraz cześciej się kłócimy, zaczynają padać złośliwe uwagi, nieprzyjemne słowa, lekceważące gesty (łącznie z poychaniem) ... a potem jest przytulanie, całowanie, współny obiad i... nie mogę sobie wyobrazić utraty tego!
Co mnie draźni? Jego marnowanie czasu i brak pomysłów: na siebie, na spędzanie czasu, na życie. Jestem fanką aktywności fizycznej i umysłowej: pracuję w sporcie, ukończyłam też uniwersytet, mówię w 4 językach i mam ochotę nauczyć się kolejnych. W ogóle lubię uczyć się wszelkich nowych rzeczy, zbierać różne doświadczenia, poznawać inne kultury, czytam dziesiątki artykułów, zawsze cechowała mnie ambicja. Na początku zapowiadało się, ze nasz związek będzie idealny: będziemy wspólnie uprawiać sporty i jeździć po świecie, jednak szybko okazało się, że nasze wyobrażenie np. o sporcie jest inne: dla mnie to codzienna aktywność i weekendowe większe wypady np w góry, na rower, narty etc. Dla niego przejechanie na rowerze po mieście kilku km w celu załatwienia bieżących spraw to już "wypad rowerowy" (dla mnie taka nazwa by odpowiadała 3 godzinnej przejażdżce po górach). Po naszych 6-tygodniowych objazdowych wakacjach, miałam wrażenie, że większość czasu przespaliśmy, on stwierdził, że nigdy w życiu nie uprawiał tyle sportu!
Żeby go gdzieś wyciągnąć to zawsze jest moja inicjatywa, jest oporny, niechętny, próbuje oszukiwać, że pewnych rzeczy się nie da zrobić np. czasowo. Szuka też rozmaitych wymówek, w których królują "nie wyspałem się dziś" i "jestem głodny"; szukam rozwiązań, robię kanapki... Zrozumiałam już, że to jest jakaś reakcja obronna na moje "aktywne pomysły". Ma problemy ze spaniem co najmniej od pół roku: byłam wyrozumiała bo ja też kiedyś takie problemy miewałam, ale wówczas próbowałam dociec głębszej przyczyny (np. stres, zła dieta, zaburzony rytm dnia) brać przez kilka dni tabletki nasenne i potem spałam dobrze. On jednak nic z tym nie robi, cierpi i traktuje jako wymówkę.
Niestety nieuchronnie zmierzamy do układu niczym z kiepskiej relacji matka-dziecko, kiedy ja poddaję pomysły, pouczam, nakazuje (można by też pozytywniej nazwać "motywuję"), a on robi uniki i "na złość mamie, przeziębia sobie uszy". Totalnie nie podoba mi się ta rola! Chciałabym aby to facet motywował mnie do podejmowania wyzwań, ciągnął do aktywności, zarzucał pomysłami... a nie sabotował działania. Proponuję, żeby następnym razem on zoorganizował nam czas, ale niestety nie ma żadnych pomysłów (w najlepszym razie wyjście do restauracji).
Istotna jest też poziom naszego "poczucia własnej wartości/ pewności siebie": ja parę lat temu (jak pisze na początku posta) zyskałam taki "dopalacz": uwierzyłam, że mogę mieć fajne życie, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, że nawet jeśli czegoś nie umiem, to dopóki próbuję - wygrywam. W przeważającej mierze jestem asertywna, mam dobry z ludźmi, umiem odmawiać i zwracać uwagę gdy coś jest moim zdaniem nie porządku. On jest typem faceta, który np. na spalonego kotleta ponarzeka pod nosem i tak go zje, ale nigdy nie zwróci uwagi obsłudze. Ja bywam czasami widoczna tj. mam swoje zdanie i czasem je wyrażam, on będzie ostatnią osobą, która poprze mnie w towarzystwie. Peszy się gdy mamy zatańczyć, uznaje pierwszeństwo wszystkich innych. W tym roku skończyłam 30tke, on skończy 24 lata: domyślam się, że ten moment wzmocnienia pewności siebie ma przed sobą. Czy mam jednak czekać? Jak długo?
Dopóki zarabialiśmy dobrze, miałam wrażenie, że idę do przodu z moim życiem; że odkładam na przyszłe mieszkanie, że zabezpieczam przyszłość. Teraz jednak mam wrażenie straty; zarówno finansowej jak i tego, że marnujemy tyle czasu bezproduktywnie i ze sobą.
Finalnie nasza ewentualna przyszłość: on deklaluje, że nie chce dzieci, że ich nie lubi, że tylko zabierają pieniądze, że to ogromny kłopot (mimo, że pochodzi z dużej, kochającej się rodziny). Ja (jako juz 30-stka) wiem, ze chciałabym je mieć, ale mieć też na tyle uporządkowane życie, aby móc zapewnić nim to, czego mi brakowało (moi rodzice sie rozstali, doskwierala też bieda, nie mogłam spełnić sportowych marzeń przez to). Jednak zawsze byłam byłam jedną z najlepszych uczennic, wiedza ma dla mnie wielką wartość. A mój chłopak chyba nie przeczyła ani jednak książki w ciągu ostatniego roku, łatwo odpuszcza wszystkie wyzwania, nie robi planów, nie ma celów (i jeszcze w pewien sposób jest z tego dumny). Innymi słowy: jestem w stanie sobie wyobrazić, że nasze spory o wychowanie dzieci i przekazywane im wartości, byłyby nieustanne...
Jeśli jeszcze chodzi o wierność to wszystko OK; myślę, że oboje odczuwamy, że nie mamy potrzeby wkraczać w relacje z innymi; bardzo sobie cenię nasza intymność, regularne współżycie, czułość (wtedy kiedy akurat się nie kłócimy i on nie odwraca się ostentacyjne plecami, albo nie idzie szybciej).
Dodam jeszcze, że dla niego jest to pierwszy związek. Dla mnie 3-ci (poprzednie to 3 m-ce i 6 mcy, niestety miałam podobne problemy czyli dośc mocno "kanapowych" chłopaków, na ich tle L. prezentuje się całkiem nieźle, ale to i tak bardzo daleko od tego czego bym naprawdę chciała - mowa tu mentalnej stronie osobowości oczywiście, bo z wyglądem wszystko bardzo Ok).
Czy ktoś jest mi w stanie coś doradzić? Z jednej strony nasze życie jest sielankowe: mieszkamy w miejscu jak z pocztówki, mamy lekkie życie, z drugiej strony ta lekkość jest nieznośna...