Hej kochani,
nie miałam możliwości wcześniej odpisać, przepraszam.
Przede wszystkim dziękuję za wszystkie opinie odnoszące się do mojej sytuacji - wiele macie racji.
Melpomeno, Ty szczególnie zauważyłaś mój bezkrytyczny do niego stosunek i faktycznie tak jest. Nie wiem jak to opisać, ale ja jestem takim człowiekiem że nawet jak ktoś mi robi dużą krzywdę to ja tą osobę usprawiedliwiam. Nawet jak coś mnie bardzo boli to ja sobie tłumaczę że pewnie nie miała tego na myśli, zrobiła to niechcący albo pod wpływem chwili, bez zastanowienia. Albo wmawiam sobie że może przesadzam i nic wielkiego się nie stało. Czasem ktoś mi musi powiedzieć ze to co mi zrobiono jest złe - tak jak opowiadałam o niektórych akcjach przyjaciółce a ona robiła coraz większe oczy i do mnie dopiero wtedy zaczęło docierać, że on chyba faktycznie przesadził i nic tego nie usprawiedliwia. To jest trochę tak jakbym potrzebowała przyzwolenia na to żebym się mogła poczuć dotkniętą. Nie wiem czy to jest zrozumiałe co piszę. Ja po prostu tak jakby nie potrafię, nie pozwalam sobie na to, by na kogoś się gniewać, złościć, nawet jeśli wewnętrznie czuję ból i wiem że jawnie mnie skrzywdził, często z premedytacją.
Ogólnie jestem takim typem człowieka, który przyjmuje innych ludzi takimi jakimi są. Nie krytykuje nikogo bo każdy ma swoje życie i swoje doświadczenia i na to jakim jest człowiekiem składa się szereg czynników o których ja nie mam pojęcia. Jeśli ktoś mi bardzo nie odpowiada to po prostu nie wchodzę z taką osobą w bliższą relację, ale nikogo nie krytykuje bo każdy jest jaki jest. On zaś miał odwrotnie, był bardzo cyniczny, często wytykał ludziom ich wady, nazywał to "przełamywaniem schematów" i "dawaniem im do myślenia". Uważał ze czyni dobrze bo dzięki temu te osoby mają szansę się nad sobą zastanowić i coś poprawić. Może się mylę, ale to chyba nie jest zbyt zdrowe i raczej ludzie tak nie robią? Pamiętam też że kiedyś znalazłam demotywatora z tekstem "Poświęcaj tyle czasu na doskonalenie siebie byś nie miał go na krytykę innych" - wywrócił wtedy oczami i był foch.
Wielokrotnie mu też mówiłam ze może mnie krytykować, ale niech to robi konstruktywnie - bardzo go to denerwowało bo uważał ze "konstruktywna krytyka" to taki "frazes z nowomowy", pic na wodę. Pamiętam też jak kiedyś powiedział mi w takim momencie "Taa, jasne. Jak Ty mnie krytykujesz konstruktywnie niby?" I wiecie co? Zamknął mi tym wtedy usta, autentycznie zapędził mnie w róg i nie wiedziałam co odpowiedzieć bo poczułam że moja krytyka jego osoby tez musiała być bardzo niekonstruktywna. I poczułam że muszę być bardzo złym człowiekiem wymagając czegoś, czego sama nie daję. Tylko później jak to analizowałam to do mnie dotarło że ja go, do cholery, nigdy nie skrytykowałam. Dosłownie nigdy. Nawet jak to prowokował (np. zakładając jakieś bardzo stare i znoszone spodnie przed imprezą i udając że w nich się wybiera - dopiero jak zapytał czy mi się podobają i powiedziałam ze nie to się denerwował i mówił ze specjalnie to zrobił i czemu mu czegoś nie powiem. Odpowiadałam wtedy, że spodnie są kijowe, ale dla mnie to naprawdę nie ma znaczenia. Bo naprawdę nie miało, czasem jak się gdzieś umawialiśmy i starałam się wyglądać jakoś ładniej, wiecie, sukienka, szpilki, makijaż, a on przyjechał w dresach na rowerze to przecież też się go nie wstydziłam.) Kurde nie skrytykowałam go jednym słowem nawet wtedy gdy przez pół roku nie miał pracy - uznałam że jeśli potrzebuje trochę spokoju i odpoczynku i może sobie na to pozwolić to to jest jego decyzja.
Często dziwiło mnie to, że reagował odmiennie w tych samych sytuacjach w zależności od dnia. Zazwyczaj ludzie wiedzą co lubią i czego chcą a czego nie, co im się podoba a co nie itp. On potrafił w danej sytuacji zareagować o 180 stopni inaczej niż wcześniej i uznawał to za całkowicie normalne.
Czułości lubił, ale w ograniczonym zakresie. Było dobrze jak sie nie widzieliśmy jakiś czas, to wtedy faktycznie przytulał, całował. Jak spędziliśmy razem np. kilka dni pod rząd i ja chciałam się przytulić to często słyszałam że mam dać spokój, że bez sensu, że to takie przesłodzone i cukierkowe i z przytulania nic nie wynika. Często też gdy było między nami dobrze i miło to on mówił/robił coś takiego żeby zniszczyć atmosferę, wbić mi jakąś szpilkę, tak jakby nie chciał żebym się dobrze czuła ( tak, to też było "przełamywanie schematów", tu funkcjonowało też wytłumaczenie że "jak jest zbyt słodko to robi się mdło"). Uważał też że bliskich można bardziej krytykować i mówić im złe rzeczy (nawet takie, na które nie miało się wpływu, np. dot. wyglądu), wbijać im po prostu szpilki, niż pozostałym ludziom; wg niego bliscy znają nas bardziej i więcej wybaczą. Więc im można. (sic!)
Okropne było też dla mnie to, że często było między nami zwyczajnie źle, wiecie, niefajny, niemiły dzień, z chamstewkami, dogadywaniami itp. I nagle wieczorem on sie zaczyna kleić i chce sie kochać. Tłumaczyłam mu że to tak nie działa, ze ja tak nie umiem, cały dzień słuchać dopieprzań a potem jakby nigdy nic rozłożyć nogi. Jest mi przykro, smutno i nie mam ochoty, nastroju. Nie potrafił tego zrozumieć, mówił ze sobie coś wymyślam, że jestem żałosna bo pogrywam seksem i traktuje go w kategoriach "kary i nagrody" dla faceta. Co oczywiście nie miało kompletnie nic wspólnego z prawdą.
To nie jest też tak, że to była tylko jego wina, to co opisałam wcześniej to były te najgorsze momenty, ale ja też nie byłam święta i zdaję sobie z tego sprawę. Nie radziłam sobie z całą tą sytuacją zbyt dobrze (w dużym skrócie on miał dziecko i ex, u których bywał bardzo często, jak się w pewnym momencie okazało z ex sypiał pod pretekstem wizyt u dziecka. Mimo moich próśb nie próbował nawet ustalić jakichś konkretnych spotkań z dzieckiem, nie walczył też o to by je zabierać do siebie, mimo że miał sądownie ustanowione kontakty w konkretnych dniach i godzinach i na tej podstawie mógł działać gdy ex uniemożliwiała mu spotkania z dzieckiem). Źle się zachowywałam, bardzo mi zależało i byłam zazdrosna, często mu dogadywałam o ex, wręcz prowokowałam kłótnie. Również go wyzywałam. Okłamywałam. Zwodziłam ze zamieszkamy razem - to znaczy naprawdę tego chciałam, ale ciągle coś mnie powstrzymywało, niektóre jego zachowania sprawiały że się naprawdę go bałam i nie potrafiłam się zdecydować na ten krok. Może to jest faktycznie moja wina? Może gdybym się wprowadziła na czym mu bardzo zależało to wszystko byłoby inaczej? Lepiej? Widziałby że mi zależy, a tak byliśmy oddaleni, trudno było coś budować... Może wtedy by się coś zmieniło...? To są najgorsze myśli, że może można było inaczej, lepiej... że może to by wszystko zmieniło
Że może to jest jednak moja wina... 
Jeśli chodzi o Twe pytanie Melpomeno to tak, jestem DDD. I myślę, w zasadzie jestem tego pewna, że emocjonalnie jestem od niego uzależniona. Jeśli chodzi o leczenie / terapię to od roku jestem pod opieką psychiatry (zdiagnozował nerwicę) i psychologa. Jeśli o tego drugiego chodzi to trochę mam mieszane wrażenia, bardzo dużo o dzieciństwie, ale bez konkretnych wniosków. Tak sobie po prostu rozmawiamy...
To co się dzieje ze mną teraz to jest jakiś cholerny koszmar. 48 h. bez kontaktu. Mam ochotę zadzwonić, napisać, pojechać do niego i wyrwać sobie serce jednocześnie.
Jak bardzo chciałabym być silniejsza i taka pewna tego, ze dobrze się stało nawet jeśli teraz boli... Boże jak bardzo bym chciała. 
Melpomena, Feniks, Marta, Girl i zakochana - dziękuję Wam wszystkim za słowa wsparcia. Nawet nie wiecie jak bardzo wiele dla mnie znaczą.
Zakochana - Ciebie czytałam już wcześniej i jestem pod wrażeniem Twojej dojrzałości i tego jak sobie świetnie radzisz. Chapeux bas!
Agnieszko - trzymaj się. Wiem co czujesz. Nie wiem o Ci więcej napisać. Ale jesteś silna, podjęłaś decyzję, ucięłaś kontakt, jesteś konsekwentna. Jesteś bardzo dzielna i możesz być z siebie naprawdę dumna. Pomyśl ze już jesteś jakiś krok z przodu na drodze do wyleczenia - bo ja niestety ale obawiam się że gdyby mój ex się do mnie teraz odezwał to... chyba zrobiłabym dla niego wszystko.