Moje drogie (i drogi),
ten wątek to etapy rozstania w pigułce.
Przerobiłyśmy już autoanalizę "czego się boję, trwając w chorym układzie", "czego on we mnie nie lubił", "za co lubię siebie"...
To teraz czas na kolejny etap:
Co dało mi rozstanie z nim?
A więc do rzeczy:
- widzę SIEBIE. Nie istnieję już przez jego pryzmat, ale samodzielnie - teraz JA to JA, a nie ja+on. Oczywiście, że wiąże się to z dobrymi i gorszymi momentami, ale nikt mi nie obiecywał, że będzie łatwo w życiu, więc tego nie wymagam. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, dzięki pokonywaniu przeciwności czujemy, że żyjemy, i tylko walcząc z przeciwnościami mamy poczucie, że idziemy dalej.
- zauważam swoje potrzeby, nie podporządkowywuję wszystkiego jego wymaganiom, a dzięki temu o wiele więcej rzeczy sprawia mi radość (nie robię już rzeczy dlatego, że muszę, ale dlatego, że chcę)
- jeśli coś kupuję, to dla siebie (kiedyś zdarzało się, że po przyniesieniu zakupów do domu albo po powrocie z jakiegoś wyjazdu jedyne, co znajdowałam, to były rzeczy kupione dla niego, żeby sprawić mu radość... o sobie jakimś cudem zapominałam...)
- odkryłam, że mam o wiele więcej znajomych, niż przypuszczałam; część z nich to prawdziwi przyjaciele, którzy potrafią przytulić, pogłaskać, pocieszyć, albo skrzyczeć mnie za głupotę, kiedy trzeba
- o wiele częściej zaczynam się śmiać! To niesamowite, ale wcześniej - wiodąc niby "szczęśliwe" życie - śmiałam się o wiele mniej i z mniejszej ilości rzeczy... A teraz robiąc to, co sprawia mi przyjemność, mogę się śmiać o wiele częściej
- wyjeżdżam ze znajomymi bez wyrzutów sumienia. Kiedyś też tak chciałam, ale musieliśmy zostać, bo "nigdzie nie jedziemy, jest tyle rzeczy do zrobienia, najpierw potniemy drzewo, skosimy trawę, a ty chcesz gdzieś jeździć, nie ma czasu"... No i co z tego, że trawa mi sięga po kolana? jak nie dzisiaj, to jutro się skosi, a ja nie będę się ograniczać kosiarką!
- rozkładam namiot 2x szybciej bez niego niż z nim...
- nikt nie zostawia pustych woreczków i reklamówek po całym domu
- potrzeba sprzątania zmniejszyła się +/- pięciokrotnie... Jak to jest, że niektórzy faceci tak brudzą???
- teraz trochę hipokryzji: moge siedzieć na kanapie z nogami na stoliku
kiedyś na to nie mogłam sobie pozwolić, bo goniłam mojego eks za to, że to robi 
- idę sobie powolutku przed siebie, nie szukam zbędnych związków, które "zapchałyby" pustkę po nim i dzięki temu wiem, że kiedy już spotkam kogoś - będę do potencjalnego związku o wiele lepiej przygotowana... Moj eks zrobił odwrotnie, rzucił się do nieperspektywicznego związku i wiem, że teraz tego bardzo żałuje (a mi go wcale nie żal, hehe).
A co straciłam przez rostanie?
No cóż... będę szczera... NIC!!! Z ręką na sercu dziewczyny, naprawdę nie widzę nic a nic, co bym traciła! Ciężko nagle żyć samemu, ale to nie jest równoznaczne z utraceniem czegoś cennego. Po prostu straciłam zapchajdziurę, ot co.
Wrrrrróć...
Zagalopowałam się chyba trochę. Żeby było jasne - ostatni akapit odnoszący się to straty odnosi się do teraźniejszości. Miałam na myśli, co tracę, jeśli mogłabym znów/nadal być z nim. Więc odpowiedź jest jasna: nic.
Kochałam i byłam kiedyś kochana, ale żyłam z klapkami na oczach, kochałam go za to, jaki myślałam, że jest albo takiego, jakim chciałam, żeby był. Natomiast rzeczywistość była trochę inna i wiem już teraz, że on nigdy, przenigdy by się nie zmienił. Miłość własna była o niebo ważniejsza niż miłość do mnie. Dlatego teraz mogę konstatować jedynie teraźniejszość i nie będę odnosić się do przeszłości.