Każde rozstanie ma swoje etapy nie wiem na którym jestem, ale penie gniewu, może konsternacji.
W jego ocenie nasz związek umarł śmiercią naturalną. Ja byłam skupiona na tym, aby dom funkcjonował, aby było jedzenie, czyste ubranie, w pracy byłam wstyd się przyznać, ale w wielu miejscach pracy byłam mobbingowana, codziennie więcej zadań więcej obowiązków i terror że jak Ci się nie podoba to wypad. Tłamszenie tego nie było łatwe, w efekcie pewnie zapominałam o niektórych potrzebach. To już bez znaczenia, czasu nie cofnę.
Nie kłóciliśmy się po prostu się oddaliliśmy. Owszem były jakieś drobne sprzeczki ale do kłótni temu daleko.
Kiedy jedno pracuje do 16 lub później wraca po 17 a drugie pracuje od 13 czy 14 i w każdy weekend to się mijaliśmy. Nie było czasu na rozmowę, on miał czas we wtorek rano o 10 a ja wtedy byłam w pracy. Pewnie dawał jakieś znaki których ja nie zauważyłam, nie chce się usprawiedliwiać, ale ilość zdań jaka na mnie spadała była bardzo duża.
Dziś pewnie zrobiłabym inaczej, ale czasu nie cofnę, choćbym nie wiem jak bardzo chciała.
Tak szukam rady jak z tego wyjść. Nie jestem materialistką, nie zależy mi na pieniądzach po prostu chciałam mieć rodzinę, czy to aż tak dużo? W efekcie godziłam się na wiele, na to że czasem mi ubliżał, machałam ręką, że zdarza się, zdenerwował się, ważne, że o dziecko dba.
Owszem była to dla obu stron pierwsza poważna miłość, byliśmy dość młodzi. A teraz pozostał ból i żal