Patrzę na niego jak śpi. Cieszę się, że mogę tu pisać anonimowo, bo ludzie są okrutni. Już tyle razy oboje się przejechaliśmy na „przyjaciołach”, że ufam tylko tym, którzy są sprawdzeni od dawna. On też się przekonał, ale on ma inne spojrzenie na życie. Nie przejmuje się rzeczami, które tak naprawdę nie mają wpływu na jego dalsze życie. I zawsze dąży do swojego. I ogólnie się nie boi. Zawsze to podziwiam.
Nasza historia jest w ogóle posrana, bo gdyby nie cały układ sytuacyjny, w jakim się poznaliśmy, to pewnie nie zwróciłabym na niego uwagi. Strasznie byłam wtedy przesiąknięta tym bufonowatym środowiskiem w którym się obracałam przez byłego. Swoją drogą to ten „młody gówniarz” nie miał w dupie, czy mnie jakiś świr pobije, podźga nożem (latał po wiosce z takowym ponoć), czy co mi zrobi. Mój były miał to w dupie. Najbardziej się martwił tym, czy na pewno wzięłam klucze, żeby księcia NIE BUDZIĆ. Bleh. Że ja w tym żyłam 6 lat i dopiero on mi musiał oczy otworzyć. Paranoja.
Nie wyobrażam sobie, że mogłoby go nie być. Po prostu na samą myśl o tym wszystko mnie boli. Albo że miałby bardzo cierpieć. Dla mnie to niewyobrażalne. Każdy, tylko nie on. On na to nie zasługuje.
Czytam o tym wypaleniu żył. Nie mogę sobie nawet tego wyobrazić. O uszkodzeniu serca i płuc. I szpiku kostnego.
I ja wiem, że tak nie musi być. Ja wiem, że za 8 tygodni może być po leczeniu. I potem kontrole. I że to może być za nami. Wiem, że jest młody i silny. Wiem, że ludzie w trakcie chemii zupełnie normalnie funkcjonują. Znam takich ludzi, i to starszych od niego. Znam dziewczynę z dużo bardziej agresywnym nowotworem, która w trakcie leczenia skończyła studia. A jej nowotór był baaaardzo agresywny i od początku źle rokujący.
Wiem, że 8 tygodni minie szybko. Wiem, że ma szczęście, bo 1 cykl to jedno podanie przy tym nowotworze. Że może być na tej chemii tylko 4 razy, jeżeli to dobrze pójdzie. Wiem, że szansa, że dobrze pójdzie jest duża.
Ja to WIEM. A jednocześnie strasznie się boję.