Marynarzu, przestań pitolić z tym, że nie mam jaj, nie znasz dokładnie sytuacji i dajesz pomysły na chybił-trafił. W maszynie jak Ci się coś spieprzy to też tak robicie?
Dla niewtajemniczonych: na morzu panuje odwieczna wojna pomiędzy nawigatorami z pokładu, a mechanikami. Mechanicy zazwyczaj uwaleni w smarze mają straszny ból dupy o to jacy to oni nie są biedni i muszą zasuwać za wszystkich na statku i tych z biura, a tacy jaśnie panowie nawigatorzy w czystych koszulach popijają kawkę na mostku, nic nie potrafią i się mądrzą. Powiem tak - gdy jedna strona pozna specyfikę pracy drugiej to zaczyna nabierać szacunku i jedni na drugich nie pieprzą takich głupot, po czym zaczynają grać do tej samej bramki. Sam wiele lat pływałem na takim statku, gdzie była naprawdę zgrana załoga i mnóstwo problemów odpada z automatu, bo stoimy za sobą i sobie pomagamy. No ale niekiedy faktycznie lepiej się użalać nad sobą jaki to nie jest się poszkodowany przez pracę w hałasie, brudzie i z brakiem światła dziennego i jednocześnie mieć mniemanie że jest się mistrzem świata w marynarstwie. Takich niestety jest większość. Powiem Ci tylko, że jaja bardziej właśnie przydają się na pokładzie, bo nie macie często zielonego pojęcia co się dzieje dookoła statku, ja np. ponad 10 lat spędziłem w Afryce z czego większość w Nigerii, gdzie jest pełno piratów i miałem wiele podbramkowych sytuacji. Wy wtedy zazwyczaj siedzicie w maszynie i obserwujecie wskazania manometrów.
Ale do rzeczy:
Ja z moją żoną naprawdę zawsze się dogadywałem i w przypadku jakichkolwiek konfliktów od razu siadaliśmy "do stołu". Wspominałem już też, że przez te kilkanaście lat wszystko działało jak w zegarku, ja jej ufałem w 100% i absolutnie nie miałem potrzeby kontrolowania, tak samo było w drugą stronę. Zresztą w rodzinach marynarskich zaufanie i szczerość to wręcz fundament związku. Gdy dzieci były małe to żona siedziała z nimi, ogarniała dom i całą resztę spraw, gdy mnie nie było, a gdy wracałem to starałem się ją odciążyć maksymalnie we wszystkim, wtedy właśnie zaczęła mówić że opada w takich momentach z sił, bo sobie uświadamia, że już nie musi wszystkiego robić za dwie osoby. W międzyczasie zaczęła właśnie wchodzić w swoje duchowe "hobby", czemu ja się nie sprzeciwiałem, bo przecież każdy powinien mieć jakieś zainteresowania i pasje. Dzieci podrosły, czasu się zrobiło więcej, to i na sprawy duchowe można było sobie bardziej pozwolić. Efektem było to, co napisałem wcześniej - pewnego pięknego razu żony po prostu nie poznałem, a później dowiedziałem się, że istnieje jakaś starsza baba, która rzekomo w dobrej wierze, żeby ją "obudzić" zaczęła zatruwać jej mózg. Powiedziałem jej niedawno, że jeśli mamy sobie dać szansę do końca roku to ma odpuścić z wróżkami i resztą dziwnych metod "uzdrawiania", czy teraz się do tego stosuje to nie wiem, myślę że zaczęła. Dzisiaj powiedziała, że wciąż obserwuje siebie i też trudno jej w takiej atmosferze funkcjonować. Domyślam się, bo przecież nikt nie jest bezduszną maszyną i ma uczucia, do których nieraz musi się sam dokopać. Nie wiem jednak, czy to co w tej chwili między nami jest w jakikolwiek sposób nas przybliża, ja po prostu przestałem zabiegać o nią i robić jakiekolwiek podchody, ot jak bylibyśmy we friendzone, i widzę pewną zmianę w jej zachowaniu, być może zaczyna kiełkować w niej myśl, że mnie jednak traci, zobaczymy.
ulle: jak wspominałem, jestem spokojny, próbuję sobie przypomnieć sytuacje, gdy ciśnienia nie wytrzymałem, można powiedzieć że to jest może raz na 2 lata, jak nie rzadziej. Na pewno nie ma wtedy żadnej demolki ani czegokolwiek przez to trzeba byłoby ode mnie uciekać. Raz pamiętam wybuchłem, bo żona i dzieci robili syf w domu i ubrania leżały na podłodze i gdzie się dało, to wziąłem te ubrania i porozrzucałem im po całym domu. Żona mi później powiedziała, że to było dla nich szokujące, bo ja na codzień taki nie jestem. Innym razem wyszła historia taka: (może to faktycznie być jest istotne, a nie wiem czy to pisałem) Pojechaliśmy do mojej rodziny na imprezę (byliśmy tam chrzestnymi), oni mieszkają 2 godziny drogi od nas, niestety dojazd jest taki sobie (drogi lokalne). Żona mi powiedziała, że chciałaby żebyśmy o 2200 wracali, czego ja nie zakodowałem. Wiadomo jak to na takich imprezach, wujostwo, kuzynostwo, mój dziadek i sporo alkoholu. Żona nie piła, bo prowadziła, a ja wiadomo. W końcu jakoś o północy zaczęliśmy się zbierać i jak tylko ruszyliśmy od nich to zaczęła mi o te 2 godziny robić awanturę, że teraz po ciemku o takiej porze będziemy wracać do domu (była pora roku jak teraz, warunki na drodze idealne, bez deszczu, mały ruch itp). Więc ja nabuzowany alko jej odparowałem, że cierpliwie poczekam aż ona gdzieś się będzie dobrze bawić i wtedy ja jej tak samo wygarnę, że chciałem już wcześniej wracać, do tego mogła mi przypomnieć, że jest po 2200 i chce wracać, skoro jej tak na tym zależy (nie siedziała sama na bucu tylko też nawijała w damskim towarzystwie z moimi ciotkami i kuzynkami). Efekt był tego taki, że zaczęła wrzeszczeć w tym samochodzie, żebym się w końcu zamknął (myślę, że wtedy odpalił jej się program, gdy jej pijany ojciec robił awantury). Ja jej nie pozostawałem dłużny i też zacząłem krzyczeć, dzieci z tyłu przerażone, jechaliśmy wąską nieoświetloną drogą i dookoła las. Powiedziałem jej wtedy, że ma się zatrzymać bo boję się z nią jechać, zadzwonię po policję, niech nas zholują i prześpimy się u rodziny, czy gdzieś w najbliższym hotelu. Wtedy się nagle uspokoiła i powiedziała żebym dzwonił na tą policję. Nie zrobiłem tego i reszta drogi do domu minęła w milczeniu. Na drugi dzień była strasznie zamknięta w sobie, ja z kacem fizycznym i moralnym zacząłem ją przepraszać i po 2 dniach minęło. Później po tygodniu pojechałem na statek (wtedy na miesiąc) i zauważyłem właśnie pierwszy raz coś podobnego jak teraz, że zaczęła odpowiadać jednym słowem i generalnie była obrażona i wycofana. Kilka następnych dni czułem się podobnie jak teraz, ale stwierdziłem że no tak przegiąłem może z tym straszeniem policją, ona powiedziała, że zrobiłem wtedy z niej szmatę. Przepraszałem ją jak mogłem, w końcu przecież to zawsze wina faceta, jakoś udało mi się ją uspokoić i właściwie przez następne 2,5 roku nic złego się nie wydarzyło aż właśnie zakomunikowała mi wtedy, że coś w niej pękło. Dlaczego napisałem o tej historii? Bo powiedziała, że to właśnie od tamtej chwili wg niej wszystko zaczęło się rozwalać, po czym usłyszałem zarzuty wobec mnie, o których tu już pisałem wcześniej wiele razy.
ulle: tak to właśnie wygląda - żyję z nałogowcem, czy słyszałaś żeby ktoś w swoim podpisie do nazwiska dodał nieistniejącą literę, bo wtedy numerologicznie ta litera podniesie/obniży wibracje? (cokolwiek to nie daje), bo ja tak i żyję z tym kimś pod jednym dachem. Ja wiem, że radykalny krok by dużo zmienił, ale ja to też zrobiłem właśnie po tych 2,5 roku (zarzuciłem jej wtedy, że jej odpierdzieliło i jest w innej rzeczywistości), tyle że były święta i znów dużo alko, co wtedy przyczyniło się do jeszcze większego bałaganu i odsunięcia się ode mnie.