Wszystkiego na raz nie da się rozwiązać, ale najważniejsze to iść do przodu nawet jeśli to mały krok.
Dla mnie to było ulga wyrzucać z siebie emocje na terapii. U mnie w domu było takie zaprzeczanie. ‘Nie ma co płakać’ ‘Nie ma się czego bać’ przez co miałam wrażenie, że rodzice mnie nie rozumieją i nawet nie ma co im mówić o trudnych emocjach, skoro i tak zaraz się dowiem, że przecież nie mam żadnego powodu czuć tak jak czuję. Jak wyrzucałam to z siebie na terapii, to potem było mi lżej nawet jeśli nie było to łatwe i przyjemne wrócić do niezbyt przyjemnych wspomnień i emocji. Przede wszystkim miło, jak ktoś wtedy jest i nie strzela takimi nic niedającymi tekstami.
Można się też rozwijać przez czytanie i ono też sporo mi dało, ale ono ma też swoje ograniczania o tyle, że relacji z prawdziwym człowiekiem nie zastąpi. Dlatego ważne jest moim zdaniem, żeby trafić na fajnego terapeutę.
Po około roku terapii pamiętam, że poczułam, że nawet choćbym chciała to nie wpadnę w jakiś ciężki dół, ponieważ już tyle ze mnie zeszło, że o ile nie walnie jakiś kataklizm czy tragedia przez wielkie T, to porostu żadne silniejsze emocje z przeszłości już mi nie namieszają, bo zostały wyrażone i straciły siłę, a tym samym stały się wspomnieniem. Ale już nie na zasadzie, że wolę nie pamiętać, bo zaraz zacznę płakać i to jest zbyt trudne. Najfajniejszy był ten moment jak właśnie poczułam, że tamte emocje już opadły i pozostało po nich wspomnienie, a nie, że gdzieś tam sobie siedzą i psują mi radość życia.
Tak słyszałam, że wielu ludzi to nie pasuje w psychodynamicznej, że trzeba się konfrontować z tymi trudnymi emocjami. Przyjemne to faktycznie nie jest, ale muszę powiedzieć, że warto z względu na ulgę, która może się pojawić zaraz po, a przede wszystkim ze względu na to, że te małe ulgi prowadzą potem do super ulgi i radość z życia skacze mocno w górę.
Dla mnie właśnie małe kroki prowadziły do naprawdę fajnych dużych zmian w samopoczuciu.