Roxann napisał/a:ulle napisał/a:Praca nad sobą może okazać się jeszcze trudniejsza sprawa od całkowitego odcięcia się od tego człowieka. Bo jeśli chodzi o tego pana, to tak naprawdę sprawa jest prosta. Podejmujesz decyzję, trzymasz się jej, a potem konsekwentnie oraz stanowczo robisz tak, by znowu na jego punkcie nie zgłupiec.
Jeśli natomiast chodzi o pracę nad sobą, to tu jest niestety trochę trudniej, szczególnie że żonaty będzie cię atakował swoją osobą, może nawet zamienić się w świętego Mikołaja, który przyjdzie do ciebie z bóg wie jaka to oferta. To nie jest człowiek, który walnie się w łeb i pomyśli sobie "co ja wyprawiam? Muszę przecież dla jej dobra dać jej święty spokój, bo dziewczyna traci na mnie czas, a przecież na pewno chciałaby być w normalnym związku itd", on tak nie pomyśli, bo gdyby był dojrzałym i odpowiedzialnym mężczyzna to w ogóle od samego zdawałby sobie z tego sprawę.
Będzie więc utrudniał ci na różne sposoby.
Roksan doświadczyła szykan że strony swojego żonatego nawet przez kilka kolejnych lat po wycofaniu się z roli kochanki. Ja też znam to zjawisko, bo chociaż ten mój nie był żonaty, to przecież po mojej wyprowadzce z naszego miasta wydzwaniał do mnie przez cztery lata w ogóle mnie nie widząc, bo ja nie godziłam się na spotkanie z nim, telefony jednak odbieralam. W pewnym momencie doszło nawet do tego, że w końcu zgodziłam się na spotkanie, przyjechał do mnie po czterech latach niewidywania się że mną. Potem podkusiło mnie, żeby jeszcze raz spróbować i kilka razy do niego pojechałam. To wszystko działo się w ubiegłym roku przez ponad pół roku. Ostatecznie nie zdecydowałam się na wyprowadzkę do niego, ponieważ facet ten jest mi obojętny, drażnił mnie swoją osobą, a to co kiedyś w nim mi się podobało, teraz wzbudzało we mnie politowanie, to jego wymądrzanie się, krytykowanie mnie i innych, a zresztą nie chce mi się pisać na temat. W każdym razie tamtą historię uważam za zamknięta, jednak jestem Pewna, że on dalej będzie do mnie dzwonił. Za bardzo weszłam mu na odcisk, jego ego mocno ucierpiało, więc będzie chciał jeszcze mi dopiec. Ja miałam do czynienia z zaburzeńcem, z narcyzem, a wręcz z socjopata po prostu.
Ten twój to tylko niedojrzaly i zepsuty chłoptaś. Może nawet nie byłaś jego pierwsza boczniarka. Nie wiadomo.
Praca nad sobą będzie bardzo trudna. Ja na pewno polecam Ci Tatianę Kostyre i słuchanie innych jeszcze psychologów czy kolczow, którzy mówią o sprawach związanych z budowaniem poczucia własnej wartości. Dobrze byłoby, gdybyś nawiązała kontakt z jakimś dobrym psychologiem i fundnela sobie sesje terapeutyczne przez internet. Pisz też tutaj, udzielaj się w innych wątkach, czytaj inne wątki, żebyś zobaczyła przez jaki syf przechodzą ludzie. Rób po prostu wszystko, kładź sobie rozum łopatą do głowy, bo idzie teraz walka o Twoje życie, żebyś go sobie nie zmarnowała.
Zgadzam się z Ulle. To naprawdę w tym momencie drugorzędne znaczenie czy ten koleś jest żonaty czy nie. W walce o siebie musisz znaleźć odpowiedź na pytanie dlaczego weszłaś a raczej tkwiłaś w takiej relacji i dlaczego pozwoliłaś by Twoje granice były przesuwane. Sama wspomniałaś, że wpadłaś z deszczu pod rynnę, że poprzedni związek też miałaś nie za ciekawy. Co powoduje, że nie zapala Ci się odpowiednio wcześnie ostrzegawcza lampka? Dlaczego Twoje relacje są toksyczne itd. Dlaczego pozwalasz się tak traktować, dlaczego siebie, swojego dobra nie stawiasz na pierwszym miejscu?
Zaburzeńców jest pełno wokół nas. Niektórzy są świetnymi aktorami. Ten mój na pewno takim był a właściwie jest. Ja byłabym skłonna uwierzyć, że jego żona uważa, że ma najwspanialszego męża na świecie. Niektórzy wolą żyć w iluzji. Był tu na forum dawno temu bardzo ciekawy wątek pt. "Bajka się skończyła, jak dalej żyć", w którym kobieta (żona) opisała historię zdrady męża, którego uważała za ideał, a swoje małżeństwo za właśnie "bajkę". Jaki musiał być szok kiedy odkryła, że jej kochany mąż ma druga twarz i prowadzi podwójne życie.
No właśnie, co lepsze/gorsze - spaść brutalnie na ziemię i ot tak uznać, że ta bajka to iluzja/kłamstwo czy udać, że nic się nie wydarzyło i żyć dalej jakby nigdy nic.
Tak naprawdę wszystko możemy sobie zracjonalizować, nawet to, że bycie kochanką jest super czy tak samo super jest życie ze zdrajcą, tyranem itd. No ok, może nie super, ale "taki mój los" i tyle.
Wydaje mi się, że właśnie w pracy nad sobą głównie o to chodzi by stworzyć stabilne poczucie własnej wartości i zobaczyć, że są inne alternatywy, takie w których będziemy szczęśliwi przede wszystkim my sami ze sobą.
bagienni_k napisał/a: Dlatego nazwanie romansu, takiego bez poważniejszych deklaracji, parodią czy mutacją związku jest chyba aż nadto trafne.
Szkoda mi ludzi, którzy tego nie rozumieją. Był tu na forum watek faceta już nie pamiętam jaki dokładnie miał tytuł chyba "psychika byłego kochanka" czy jakoś tak, który w swojej historii romans z mężatką nazywał swoim najdłuższym i najpoważniejszym związkiem. A uczucie jakie ma do niej prawdziwą miłością.
Przeczytała tamten wątek ale nie miałam siły się w nim wypowiadać. Ludzie naprawdę potrafią nieźle "odjechać".
Proszę Was... A ja nie odjechałam? Ja to wcale nie odbiegam od tych ludzi.. Cieszyłam się z okruszków pod stołem i uważałam, że jestem najszczęśliwsza na świecie. Ja się tak sama zakręciłam, że potrafiłam się zadowolić tymi resztkami i cieszyć się, że je dostaje i nawet podziękować!
Kpina.. Po prostu kpina, jak zakompleksiony człowiek potrafi sam siebie wpakować w takie bagno i zakompleksić jeszcze bardziej..
Ja uwielbiałam, jak on naszą relację nazywał związkiem, czułam się taka ważna... A jak wracał do domu, to tłumaczyłam sobie, że przecież musi.. I tak pisał ze mną co sekundę, więc niby kiedy czas dla niej? Tam nic nie ma.. tam jest pustka i dlatego jestem ja. Ja dopiero dostrzegam swoją naiwność.. A wspólne pokazanie się gdzieś na mieście? To dopiero budowało.. Przecież to akt największej miłości, nie wstydzi się mnie, nawet buzi da, czyli to nie jest dla niego byle co...
A to, że się zawsze rozglądał, albo jak zobaczył znajomych, to uciekał, a jak już nie było opcji ucieczki to się witał, a ja stałam jak ten debil.. Nawet mnie nie przedstawił. To zero jakiejś refleksji. Ja durna rozumiałam! Bo przecież żona, po co ma się dowiedzieć i robić syf. Sama sprawdzałam czy nie ma włosów, nie perfumowałam się... Boże.. gdzie mój mózg był wtedy..
Powiem Wam, że z jego punktu widzenia trafił mu się ideał. I nie, nie słodzę tu sobie.
Ale... Żonę miał, dzieci miał no i mnie u boku.
U mnie miał wszystko, dosłownie wszystko.. Rozmowy, wsparcie, motywacyjnego kopa, zrozumienie, zaufanie, doradztwo, seks, czułość, wspólne zainteresowania.. I to wszystko za co? Za te kilka wspólnych godzin, miliony wiadomości, godziny rozmów przez telefon.. I to nie tak, że robił to dla mnie, bo on tego też potrzebował. A ja? A ja poświęciłam mu wszystko.. otrzymując tak naprawdę nic. Bo gdzie to wszystko ma pokrycie w rzeczywistości?
On mi po tym miesiącu mówił, że on zrozumiał jak cierpię, miał dużo czasu na przemyślenia, że widzi we mnie ten ból. No fajnie, ale co się zmieniło? Nic..
Edit : Wielokropku i paslawku - bardzo dziękuję za lektury! Na pewno większość z tego przeczytam.