Wczoraj już o tym nie pisałam, bo musiałam to przetrawić, ale po południu była u mnie jeszcze-teściowa. Niby przyszła zobaczyć się z dziećmi, ale tak naprawdę prosiła mnie o to, bym nie mściła się na jm i nie zabierała mu dzieci. Już sam ten pomysł mnie zszokował, bo przecież to właśnie ja zabiegałam o to, by ten kontakt był. Poza tym okazało się, że jm trochę im wszystkim nakłamał - co chyba nie jest dziwne. Wkurzyłam się i wygarnęłam teściowej wszystko. Piszę "wygarnęłam", ale powiedziałam to spokojnie, bo szanuję ją i lubię, więc nie wylewałam na nią po złości własnych frustracji. Jednak nie pomijałam już milczeniem zachowań jej synka. Powiedziałam o tym jak zablokował mnie wszędzie i uniemożliwił kontakt w razie nagłego przypadku oraz o tym, że pozwalał kochance wydzwaniać do mnie i czytać moje wiadomości. Powiedziałam też, że oszukiwał mnie nie przez miesiąc czy dwa, tylko przez rok, bo być może chciał mnie trzymać jako koło zapasowe. Powiedziałam, że olał kompletnie urodziny dzieci, że się nimi nie interesuje i zwyczajnie nie przychodził bez słowa na umówione wizyty. Wygarnęłam wszystkie jego przewinienia, a na koniec dodałam, że również jej zachowanie było bardzo nie w porządku, bo niemalże od razu kiedy dowiedziała się o kochance, pozwoliła jej na uczestniczenie w rodzinnych obiadkach. Wiem, że mieli jakieś rodzinne awantury o nasze małżeństwo, ale ile one trwały? 2 tygodnie? Potem uległa i zaczęła zapraszać lafiryndę jak gdyby nigdy nic się nie stało. Pomiędzy awanturami a totalną akceptacją i biernością był jeszcze cały wachlarz zachowań, które można było wykonać. Ja rozumiem, że dla niej ważniejszy jest syn niż ja i to logiczne, że będzie po jego stronie. Jednak mimo wszystko od niej również oczekiwałam nieco więcej - przynajmniej tego, że nie uwierzy we wszystko, co mówi ten kłamca. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że byłyśmy dość blisko i zawsze mogła na mnie liczyć - co zresztą wiele razy wykorzystywała. Rozczarowuje mnie, że ludzie już nie mają żadnych wartości, a pojawienie się lafiryndy przyjmują jako coś zupełnie normalnego. Bo nie minął nawet miesiąc od momentu, gdy się dowiedziała, do momentu, gdy zaczęła traktować to jako coś normalnego.
I teraz najważniejsze - przekazała mi, że jm da mi rozwód z orzekaniem o jego winie, bo jak podobno powiedział "nie chce utrudniać mi życia i chce, żebym była szczęśliwa". Jaki on jest łaskawy! Jednak jest haczyk - jm chce, żebyśmy podzielili opiekę nad dziećmi w ten sposób, że tydzień lub dwa będą na zmianę u mnie i u niego. Tym sposobem według niego nie będziemy musieli zbyt często się widywać, a on nie będzie musiał prosić mnie o widzenie z dziećmi - jakby kiedykolwiek musiał. Nawet sobie biedny żuczek nie zdaje sprawy z tego, że tym durnym pomysłem wyczerpał wszystkie moje pokłady cierpliwości. Jeśli tak postawi sprawę, to zniszczę go w sądzie. Miałabym opory, żeby zostawić mu dzieci choćby na weekend, a co dopiero na tydzień. Nawet naszymi psami nie potrafił się zająć i musiałam je zabrać do siebie. A jeśli w ogóle miałabym rozważyć taki podział opieki, to nie załatwia się tego idąc od razu do sądu - najpierw musiałby udowodnić, że jest odpowiedzialną osobą i że można mu powierzyć opiekę nad dziećmi, musiałby odbudować zaufanie. Dla mnie w tym momencie on jest całkowicie niezdolny do tego, by być rodzicem. W przyszłości jestem gotowa rozważyć różne rozwiązania, jeśli by się ogarnął, cały czas myślę o tym, co jest dobre dla dzieci. Nie uważam, by zostawianie ich pod "opieką" oczadziałego jm i jego niezrównoważonej lafiryndy było czymś dobrym. Nie będę posuwać się dalej, niż mnie do tego zmusi, ale jeśli rzeczywiście będzie chciał wojny, to mu ją dam. I nawet nie boję się o jej rezultat. W głowie mi się to nie mieści, że rzekomo dorosły człowiek nie jest w stanie odpisać na wiadomość czy dać znać, że jednak nie zobaczy się z dziećmi w umówionym terminie, a jednocześnie uważa, że jest w stanie zajmować się dwójką małych dzieci.
Może jeszcze nie potrafię przestać go kochać i nie potrafię go nienawidzić, ale dzieci będę bronić pazurami.