To jasne - zawsze mogło być gorzej. Miałam bardzo duży komfort, jeśli chodzi o rozstanie i naprawdę to doceniam. Nie musiałam martwić się o to, że nie będę miała gdzie się wyprowadzić, nie musiałam urządzać awantur, wyrzucać męża z domu. Kwestie finansowe są mi obojętne - nie muszę z nikim walczyć o pieniądze, udowadniać winy w sądzie itp. Alimenty alimentami - one nie są dla mnie, ale i tak stać mnie na to, by nie musieć wydzierać mu każdej złotówki, bo dzieciom niczego nie brakuje i brakować nie będzie.
Najlepiej by było, jakbym miała takie życie jak wcześniej, gdy byłam szczęśliwa. Tylko to już się rozsypało i nie jest możliwe. Dziś miałam nawet w miarę fajny dzień - przez chwilę wydawało mi się, że jednak coś jeszcze mnie w życiu czeka i że być może to początek czegoś nowego. Natomiast przyszedł wieczór i znowu byłam w rozsypce, a teraz zamiast spać co chwilę się budzę i mam koszmary, że się duszę albo przed kimś uciekam. Nie wymagam od siebie tego, by od razu się pozbierać, ale chciałabym przynajmniej tak w pełni przyjąć do wiadomości fakt, że to już koniec. Bo racjonalnie ja to wiem, ale łapię się na tym, że podświadomie niestety mam jeszcze nadzieję - tylko w sumie nie wiem na co. Nawet jeśli on teraz rzuciłby się na kolana i błagał o wybaczenie i spróbowanie na nowo - czy to naprawdę jest coś, czego ja bym chciała i co byłoby dla mnie dobre? Dla dzieci pewnie tak, ale czy dla mnie? Ciągle wydaje mi się, że gdyby on zrobił X lub Y to byłoby mi łatwiej, ciągle czegoś od niego oczekuję, a to niedobrze. Ja go zawsze przede wszystkim szanowałam jako człowieka - umiał zachowywać się dobrze, nawet w super trudnych sytuacjach, w których dobre zachowanie nie przychodziło łatwo. Stąd też moje oczekiwania - jego obecne zachowanie jest po prostu słabe i żałosne. Jednak to i tak niczego nie zmienia.
Co do rzekomego kryzysu po urodzeniu dzieci - mąż nie miał powodów, by czuć się odstawiony na boczny tor, bo nasz świat nie kręcił się tylko wokół pieluch. Wydzieraliśmy bardzo dużo czasu, by móc go spędzać razem. W tamtym okresie wręcz chwalił się znajomym jak to ma fajnie, bo nasz związek kwitnie pomimo posiadania 2 małych dzieci. Niepytany i nieprzymuszany chwalił się, że jestem mu jeszcze bliższa i że jest super. Nie mówił tego obcym ludziom, którym chciał zaimponować lub stwarzać przed nimi pozory, tylko mówił to bliskim osobom, którym się zwierza na co dzień. Jeszcze kilka miesięcy przed tym jak zaczął spotykać się z kochanką namawiał mnie na kolejne dziecko - twierdził, że tak fajnie sobie radzimy, że szkoda byłoby mieć tylko 2 dzieci. On mnie namawiał - ten pomysł w ogóle nie wyszedł ode mnie. Gdzieś tam planowaliśmy kolejne dziecko - w następnym roku czy w najbliższych dwóch latach.