Czyli z tego wynika że najważniejszy był początkowy etap walki, gdy wszystkie okręty miały dobrą celność, a później szanse wygranej maleją po stronie tego okrętu który został uszkodzony.)
To jest akurat stara prawda wojenna, szczególnie na morzu. Strona, która pierwsza się "wstrzelała" czyli nakryła przeciwnika salwą uzyskiwała przewagę, której efektem mogły być postępujące uszkodzenia przeciwnika. Każde uszkodzenie może obniżać zdolność do kontynuowania walki, a przynajmniej skutecznej.
Czyli mimo planów żeby Bismarck był najlepszy, jednak istniały w Europie jednostki z wyższym kalibrem tj. 406 mm. Tylko że kaliber to niejedyny istotny parametr dział, a niemieckie projekty kojarzę że były dobre, np. przeciwlotnicze 88mm bodajże Flak 43 (jakąś ich modyfikację chyba montowano na czołgu Tiger II). Zastanawia mnie w jaki dokładnie sposób następuje utrata stanowiska kierowania dział, czy chodzi o sytuację że np. jakiś pocisk tam trafia i zabija załogę w środku? ale chyba inna część załogi powinna mieć możliwość zastąpienia ich? no chyba że przy okazji zniszczeniu uległyby jakieś kluczowe urządzenia, ale nie wiem jakie dokładnie to były, na pewno żadna elektronika jaką znamy z okrętów 21 wieku:) hmm i czemu zniszczenia dziobowego stanowiska pogorszyło celność, w jaki sposób to że każda wieża naprowadza się sama jest gorsze. Chyba mniejsze pole widzenia i gorsze możliwości oceniania odległości oraz prędkości wroga
Morska walka artyleryjska jest najtrudniejszą formą prowadzenia ognia artyleryjskiego. Walczą ze sobą obiekty poruszające się względem siebie. Horyzont na morzu jest daleko, brak punktów odniesienia. Pierwszą przewagę uzyskuje się poprzez wcześniejsze wykrycie przeciwnika. W epoce przed radarowej lub jeszcze prymitywnych radarów o wcześniejszym wykryciu decydowała lepsza optyka. Im wyżej była umieszczona tym dalej mogła obserwować. Do walki artyleryjskiej potrzebna jest jeszcze ocena odległości do celu i do tego służyły dalmierze. Te z kolei są tym dokładniejsze im większy mają rozstaw pryzmatów. Tak więc taki główny dalmierz musiał być jak największy i jak najwyżej umiejscowiony na okręcie. To są oczy okrętu. Centrala kierowania ogniem jest mózgiem. Otrzymuje informacje wejściowe z dalmierza o pozycji celu, jego kursie, prędkości. Z tabel dla rozpoznanych celów określa się jego rozmiary. Z "mostka" wprowadza się dane o własnej pozycji, kursie, prędkości. Ówczesna centrala kierowania ogniem, to już był prawie komputer. Były tam maszyny liczące, przeliczniki balistyczne, które z tych danych wejściowych wyliczały nastawy dla artylerii, czyli określano pozycję wież do oddania strzału, kąt nachylenia luf, moc ładunków miotających. Uwzględniano poprawki na ruch własny i celu, wiatr, siłę Coriolisa i takie tam. Strzelano nie tam gdzie cel jest, tylko tam, gdzie będzie po kilkunastu sekundach lotu pocisków. Główna centrala miała najdoskonalszy dalmierz i mogła koordynować ogień wszystkich wież, bo optymalnie było strzelać pełną salwą "burtową". Chodziło o to, że mimo tego całego celowania pociski mają swój rozrzut. Strzelając salwą 9 pocisków przy nakryciu celu była konkretna szansa, że np. 1 jeden pocisk z salwy uzyska bezpośrednie trafienie. Jeżeli główna centrala wypadała z walki, to każda wieża musiała niezależnie ustalać sobie koordynaty do strzelania, bo każda miała swój własny dalmierz ale dużo słabszy niż ten podstawowy (często były dwa główne dalmierze). Bez centrali możliwość strzelania pełną salwą była mocno utrudniona. Samą centralę umieszczano w dość dobrze chronionym miejscu ale dla kuferka o kalibrze 406 mm nie ma za dużo dość dobrze chronionych miejsc. Taki kuferek ważył około jednej tony stali i materiału wybuchowego. Dla porównania bomba lotnicza o tej wadze tj. 1000 kg miała promień rażenia kilkaset metrów, a gęstej zabudowie mogła zrujnować cały kwartał.
Z drugiej strony pancerniki były optymalizowane do walki z przeciwnikami, którzy takimi kuferkami strzelali. Praktycznie wszystkie pojedynki między pancernikami udowadniały, że bardzo trudno jest zatopić drugi pancernik tylko i wyłącznie przez ostrzał artyleryjski. Zrujnować, obezwładnić owszem ale zatopić trudniej. Pomijając takie przypadki jak wspomniana przeze mnie pierwsza ofiara Bismarcka czyli krążownik liniowy Hood. No ale to było konsekwencją szczęścia wojennego i wad Hooda. To był okręt klasy krążownika liniowego, wymyślonego za czasów I wojny światowej. Czyli okrętu wielkości i uzbrojeniem pancernika ale z naciskiem położonym na prędkość kosztem opancerzenia. Hood jako krążownik liniowy był większy od wielu pancerników, a jednocześnie od większości był słabiej opancerzony. Szczególnie ta cecha ujawniała się w przypadku ochrony magazynów amunicji. W czasie bitwy jutlandzkiej 2 lub 3, bo już nie pamiętam, podobne krążowniki liniowe wyleciały w powietrze po trafieniu w słabo chroniony magazyn amunicji.
Do odporności okrętów dochodzi jeszcze czynnik odległości. Parametry amunicji i pancerza były optymalizowane na przeciętną odległość walki wynoszącą kilkanaście mil. Pocisk uderzał wtedy spadając dość stromo "z góry". Przy strzelaniu na mniejsze odległości pociski leciały po bardziej płaskiej trajektorii co np. sprzyjało rykoszetom, czy przeleceniu nad celem. Poza tym przy płaskiej trajektorii pocisk, który nawet trafił mógł przelecieć na wylot przez "miętkie" bez zainicjowania zapalnika. Co więcej nawet skuteczne trafienia niszczyły głównie część nawodną przeciwnika czyli tą, która nie ma bezpośredniego wpływu na jego pływalność. Paradoksalnie więc mniejsza odległość nie oznacza lepszych warunków prowadzenia skutecznego ognia. Przekonali się o tym choćby artylerzyści niemieckiego Schleswig-Holstein przy ostrzale Westerplatte. Okręt stał za blisko polskich pozycji i strzelał w zasadzie na płask co powodowało, że jego ogień, choć celny był zwyczajnie nieskuteczny.