Ważna jest intencja, z jaką coś się robi.
Otóż to - w temacie "co jest problemem? - to że dwóch chłopaków rozebrało się przed nastoletnią dziewczyną, czy to, że ona się z tym źle czuła". W wieku 13 lat regularnie widywałam kolegów i zupełnie obcych chłopaków nago lub półnago, a oni mnie. Bo tak to wyglądało na zawodach tanecznych, że nikt się nie przejmował dzieleniem szatni na męskie i damskie, a stroje trzeba było zmieniać szybko i nie ważne, kto stał obok. Ale to była normalna, oswojona i pozbawiona jakiejkolwiek konotacji seksualnej nagość - dokładnie tak, jak sauna, którą też ktoś podał za przykład. Zupełnie inaczej ma się sprawa z namiotem i nie mam pojęcia jak można nie dostrzegać różnicy.
Argument - "a bo to byli koledzy, a nie obcy ludzie" uważam za bez znaczenia. ALE, są koledzy i koledzy. Jak kogoś znałam trzy dni, bo od trzech dni byliśmy razem na koloniach, to kolega - ale nie znaczy to, że nasz stopień "znajomości" uprawnia go do zrzucania przy mnie gaci.
Argument - "to on się wygłupił, trzeba się było śmiać", to mógłby zadziałać, gdyby on te gacie ściągnął publicznie, na stołówce na przykład, a nie w sytuacji, gdy jedną dziewczynę osaczyło dwóch chłopaków w miejscu, w którym nikt ich nie widział i nie wiadomo, czy w razie czego ktoś by na czas zareagował. Chociaż i na stołówce, jakby chłopak ściągnął gacie i zamajdał koleżance penisem przed nosem z tekstem "chcesz paróweczkę?", to jak myślicie, z kogo by się śmiano? Kto by się poczuł upokorzony, zawstydzony?
Miałam różne sytuacje w życiu, rubasznych, podstarzałych dowcipnisiów, lepkorękich "adoratorów" w klubie, przypadkowe zdjęcia fiutów wysłane w autobusie, jak raz zapomniałam wyłączyć bluetooth. I jestem przekonana, że część tego, to właśnie kwestia braku wychowania młodych chłopców, niewyznaczania im granic od początku. Bo jak mówię facetowi w klubie "nigdzie z tobą nie pójdę", a on upiera się "no chodź, pójdziesz, pójdziesz, nie bądź taka" i muszę mu rękę wyszarpnąć, to nie mam poczucia, że on był od początku niewyuczalny, tylko że nikt go nie nauczył - jak miał dziesięć lat, złapał koleżankę z klasy za pierś i na jej protest powiedział "no nie bądź taka", to zadziałało, więc jemu już się w głowie nie mieści, że teraz, jak ma lat 25, to nie będzie działać.
I jakoś nigdy nie łączyłam tego problemu z problemem chorobliwie nieśmiałych panów. Mojego faceta nigdy nie musiałam odsuwać, wyznaczać mu granic, uczyć. Dla niego wystarczającą granicą było to, że go nie zapraszam. Nie musiałam mówić mu nie, wystarczyło, że nie mówiłam tak. A jak pierwszy raz chciał mnie przytulić, leżąc ze mną na łóżku, to najpierw zapytał, czy może. I nic mi wtedy nie "opadło", żaden nastrój nie prysł - przeciwnie, poczułam, że mnie facet szanuje i to było fantastyczne uczucie, a seks z tą świadomością był jeszcze lepszy. I mam wrażenie, że nie trafił mi się żaden geniusz taktu, empatii i kultury osobistej, a normalny zwyczajny facet - więc skoro on może, to nie rozumiem dlaczego inni mają nie móc. Jacyś gorsi oni? No bez przesady, za dużo mam szacunku do facetów, by wierzyć, że to są prymitywne zwierzaki, rządzone wyłącznie swoim instynktem.