_v_ napisał/a:Szukanie rozwiązań typu wygrana–wygrana to proces
Mnie na zajęciach z technik negocjacji dla prawników bardzo mądry i doświadczony pan profesor uczył dokładnie tego i nazywał to kompromisem. Mówił, że nie "moje za wszelką cenę" a "moje w zgodzie z twoim", win-win właśnie. No ale możliwe, że on się jednak nie znał i kompromis jest czymś innym
Ja kompromis rozumiem właśnie w ten sposób, nie jako rezygnację z potrzeb, a jako dążenie do ich zaspokojenia w zgodzie z potrzebami drugiej strony (czyli np. to zabranie kamienia do domu, skoro można się nim bawić nie tylko na podwórku).
tosiaa.janik1991 napisał/a:Ok, pytanie do tych, którzy radzą by nauczyć się żyć samemu. Jak wygląda u Was to niepotrzebowanie drugiej osoby?
Ja co prawda nie radziłam. Więcej nawet, byłam długo sama, teraz jestem w super związku i jakościowo nawet nie potrafię tych stanów porównać. Jak się rano budzę koło mojego lubego, to mam poczucie, że wszystko jest na miejscu w moim życiu. I nie wierzę, że miłość, związek, da się zastąpić przyjaźnią, nawet najlepszą - bo związek to jest dla mnie wspólne życie, a przyjaźń jednak aż tak głęboko nie sięga. Mam fantastyczną przyjaciółkę, ale ten poziom szczerości, otwartości i wspólnoty, jaki mam w związku, w przyjaźni jest dla mnie nieosiągalny.
A jednak uważam, że dopiero umiejąc żyć samemu, mając również emocjonalną samodzielność, można naprawdę związek docenić i można go porządnie zbudować. I intelektualnie wiem, że nie potrzebuję mojego faceta - kocham go, chcę z nim dzielić życie, ale dałabym radę bez niego. I dawałam radę bez niego - w każdym aspekcie. "Niepotrzebowanie" rozumiem jako "nie bycie bezradną, bez drugiej osoby", "brak uzależnienia, zarówno emocjonalnego jak i praktycznego". Jak czytam na forum wypowiedzi dziewczyn i kobiet, które piszą "ja sobie bez niego nie poradzę, nie mogę go zostawić/pozwolić mu odejść" - to dążę w przeciwnym kierunku. Pielęgnuję w sobie poczucie, że owszem, gdybym była zmuszona, to bym sobie poradziła, bolałoby, ale uwieszenie się na facecie, złożenie swojego życia i odpowiedzialności za nie w jego ręce byłoby dużo gorsze - choć mu ufam absolutnie.
To trochę jak z jajecznicą - uwielbiam z kurkami, zajadam się jak mam możliwość. Ale jak nie mam, to jem bez i nie czuję, że dzieje mi się krzywda, że umrę z głodu po takim posiłku. Tak samo z miłością, gdy się umie żyć samodzielnie - jak nie ma tej miłości, to świat i życie się nie kończą, nie ma bezbrzeżnej rozpaczy, poczucia beznadziei i rozglądania się za pierwszym lepszym facetem. Nie szuka się wtedy związku, szuka się swojego mężczyzny. Można czuć jakiś brak (pewnie nie wszyscy się zgodzą, ale ja czułam, więc Tobie nie odmawiam), ale nie jest to brak kładący się cieniem na całej egzystencji. I na pewno nie ma poczucia, że jak się facet znajdzie, to "wszystko będzie inaczej", "wszystko się ułoży", "wreszcie będę szczęśliwa".
Natomiast to "niepotrzebowanie" i "samodzielność" absolutnie nie wykluczają chęci bycia z kimś i czerpania radości z takiego związku. Raczej chodzi o optykę, pewne rozłożenie ciężaru - jeśli związek ma być sensem egzystencji, to nie jest moim zdaniem dobrze; jeśli bycie z kimś jest drogą do celu, do wspólnego przeżywania i doświadczania życia, bo fajnie jest się tym dzielić z drugą osobą, to moim zdaniem zupełnie naturalna ludzka potrzeba.