Moja historia jest banalna. Jak zawsze. Życie.
Jakiś czas temu byłem w związku. Toksycznym. Nie wiedzieć czemu, ponad osiem lat. Wiele się wtedy działo. Przeważnie złego. Ale zawsze popełni się ten dziwny i niezrozumiały błąd, że mimo iż jest źle, zawsze czekasz, że im bardziej się postarasz, to coś się w drugiej osobie zmieni.
W tamtym związku nie było... związku. Były za to kłamstwa, manipulacje, często podłe i obrzydliwe, lekceważenie, olewka, brak szacunku. Zresztą, nie będę rozdrapywał tego ani na siłę sobie przypominał szczegółów. Bo nie chcę. Było, minęło. I niech tak zostanie. Rozdział zamknięty. Nie ma sensu biadolić.
Zaczęło się niewinnie, jak zawsze. Pierwszy sygnał, który zbagatelizowałem. Wytknęła mi w dniu szczególnym, że łatwo mną manipulować. Zabolało. Ktoś inny wiałby jak najdalej od takiego kogoś. Zostałem. Dałem szansę. Później żałowałem tego. Bywało różnie. Z czasem przerażało mnie jej zachowanie. I słowa. Przerażało mnie to, że własne brednie uznawała za rzeczywistość. Ciągłe ataki, oskarżenia o zdradę, chora podejrzliwość. I olewanie moich potrzeb. Ona podmiotem wszystkich zdarzeń, ja cieniem, tłem.
Zachorowałem. Nawet nie zaszła przez trzy tygodnie do szpitala. Bo bała się szpitali.
Potem miałem zawirowanie w życiu. Powiedziała, że boi się, że znajdę sobie inną. Że boi się, że mi się polepszy. Kutwa mać, cudownie! Wsparcie zerowe.
Tłumaczyłem sobie, że miała zimnych rodziców, że ją zaniedbywali, że może coś się innego stało. Że om bardziej będę się starał, to któregoś dnia stanie się cud, że się odmieni i ona sama się zmieni.
Tak tkwiłem. Osiem lat.
Wszystko się zmieniło w moje urodziny. Po powrocie z uczelni, na której robiłem podyplomówkę przywitała mnie zimna. Zupełna olewka. I stek wyzwisk, od chujów, po skurwysynów. Tak, płakałem.
Jednego dnia dostałem od niej esa. Przypadkiem. Był wysłany do kogoś innego, ale najwidoczniej się pomyliła. „Jesteś zwierzakiem. Dziękuję za weekend. Seks był cudowny”.
Tłumaczyła, że to wygłup, żart. Bo do koleżanki to było, bo jej mąż zimny i chciała mu zagrać na ambicji.
Wieczorem włączyłem kompa. Nie wylogowała się z poczty, ani z pewnego portalu randkowego. Pisała z kimś innym, z innymi, spotykała się, spała. Zarzekała się, że to zabawa była. Że to tak, z nudów. Kłamała. I szansa.
Kilka miesięcy potem wychodząc do pracy zapomniałem dokumentów. Do pracy dojeżdżam, mam godzinę drogi. Ale tego dnia... wróciłem do domu. Zastałem ją w łóżku z gachem.
Jakbym dostał obuchem w głowę, jakby serce mi wyrwała i podeptała, i wrzuciła do szamba. Wyrzuciłem ją domu razem z gachem. Tak, jak leżeli.
Tamtego dnia wziąłem wolne. Nie byłem w stanie prowadzić, ani pracować. Przez kilka godzin nie byłem w stanie wydobyć z siebie nic. Tylko ten płytki oddech. Siedziałem w fotelu. Po prostu. Nie mogłem się ruszyć. Żadnych uczuć, emocji... dopiero pod wieczór, gdy zszedłem do piwnicy coś we mnie pękło... płakałem godzinę. Wiem, to mało męskie. Ale przynajmniej nikt nie widział. Tylko słoiki z dżemem, ziemniaki i marchewki. Potem do północy rąbałem drewno. I znów płakałem... Przez tydzień byłem gdzieś indziej. Nie wiem gdzie.
Sam sobie wyrzucałem, że byłem naiwny, głupi, beznadziejny. Ale też byłem za to wdzięczny, bo się od niej uwolniłem. I po raz pierwszy od lat... nabrałem powietrza w płuca. Tylko... bolało...
Chciałem tylko, by ktoś mnie kochał, szanował, wspierał. Wiem, to dużo. Albo zwyczajnie przytulił.
Najgorsza jednak była ta pustka w sercu, ten lód, i lęk. I potworna samotność. Poczucie własnej wartości padło całkowicie. Był czas, że czułem się nikim, niczym, nic nie wart. Bałem się kobiet. Dochodziłem do siebie długo. Może za długo.
Moja „była” chciała wrócić. Żenada. Albo zwykłe kur....stwo.
Długo byłem sam. Ale potrzebowałem czasu, by stanąć na nogi. Nie chciałem spotykać się z kobietami wiedząc, że je zranię tekstem „nie jestem gotów”, a one same chciały ode mnie czegoś więcej. I bałem się, bardzo się bałem, że jak znów się zaangażuję, zakocham, to znów dostanę nóż w plecy. Czasami zwyczajnie uciekałem od kobiet.
Już myślałem, że nigdy nic nie poczuję, serce mi nie drgnie, że nie zatęsknię za inną. Aż któregoś dnia...
Poznałem ją na necie. Długo trzymałem ją na dystans. Bałem się. Była młodsza, to już dobra wymówka, by uciec. Pisaliśmy ze sobą dwa miesiące. Była... jakby moją drugą połową. I też na zakręcie życia. I było wyjątkowe porozumienie.
Po dwóch miesiącach spotkaliśmy się. Bałem się. I różnicy wieku, i samego spotkania. Ale mimo obaw... było pięknie!
Chciała, bym jej zaufał. Ale powiedziała nieprawdę kilka razy. Nie to, że w kwestiach ważnych, bo przecież nie miałem prawa wymagać, by mówiła zawsze i wszystko. Każdy ma swoją prywatność, swoje tajemnice i swoje kłamstwa. Chciałem jej zaufać. Ale to wymaga czasu, czasu, czasu... Z czasem zacząłem jej ufać.
Potem stało się coś złego. Palnąłem głupotę. Wiem, że ją to zabolało. Odezwały się moje demony po mej ex, moje strachy, lęki, fobie, podejrzliwość, nieufność... Starałem się to naprawić, ale im bardziej się starałem, tym gorzej mi to wychodziło. Dzwoniłem, mailowałem, smsowałem. Chyba za dużo, za często. Chciałem rok przeżyć w minutę. Sam się łapałem, że byłem zbyt nachalny, natarczywy. A ja tylko byłem spragniony bliskości, uczucia. I chyba nie za bardzo wiedziałem, jak jej to okazać.
Czasami mam ludziom za złe, że choć sami popełniają masę błędów, ode mnie wymagają, bym był zawsze idealny! A za jeden błąd skreślają mnie...
Nie wiem, może postąpiłem fatalnie, ale powiedziałem, czego doświadczyłem. Że czasami jestem jak dziki, wypuszczony na wolność, że się boję, że jak się zaangażuję, to będę cierpiał... więc podświadomie odpycham. Taki mechanizm obronny, dość irracjonalny. Ale w środku pargnę miłości jak nikt. Mam świadomość tych mechanizmów, lęków, strachów i pracuję nad tym. Nie mogę pozwolić przecież, bym przez tamtą, moją ex, toksyczną wariatkę, marnował sobie życie.
Opowiedziałem jej o ex, bo chciałem być szczery i uczciwy, być fair wobec niej. By wiedziała, dlaczego czasami zachowuję się idiotycznie. Nie wiem, może to był błąd.
Zależało mi na niej. Bardzo. I zależy. Nie, nie kocham jej, bo na to za wcześnie, ale lubię ją, bardzo ją lubię, znaczy dla mnie więcej niż reszta kobiet na ziemi.
Jej były mąż potraktował ją jak zwykłe gówno. Czeka ją rozwód. Wiem, że ona sama się boi i rozwodu, mnie, mej nachalności, tego, że ją odpychałem. Boi się tego, co przed nią. Ochłodziło się między nami. Oddaliła się. Wiem, że swoim pragnieniem bliskości, nachalnością też się do tego przyczyniłem. Wiem to.
Nie wiem, chyba ją straciłem. Może jest jednak jakaś szansa? Ale... jak tę Kobietę odzyskać?
No jak. Miałeś swoją szansę. Ciężko się czyta Twój post, dlatego, że wszystko zrzucasz na swoją byłą. Jakbym ja rozpamietywala tak przeszłość, to bym się bała światła w lazience zapalić. Serio w pewnym momencie dla mnie dramatycznym, po prostu dorosłam w jedna sekundę. Dlatego nie trafia do mnie to, co tu piszesz. A wszystko tak się fajnie zapowiadalo- wyrzuciłes odpad że swojego życia, poświeciles sobie czas, aby móc się podnieść... wręcz książkowo! A jednak najwyraźniej tego czasu było za mało. Bądźmy szczerzy- to, co Cię spotkało, spotyka codziennie miliony ludzi obojga płci. Mało tego- miliony ludzi spotykają codziennie dużo większe tragedie. To, co Ty wyczyniales z ta kobieta, to jakby trzymanie psa na łańcuchu przy budzie. Puścić jej nie chciałeś, ale wpuścić do swojego świata poprzez zaufanie- tez nie. Moja rada jest krótka i niezawodna- nie jesteś gotowy, by zaufać, to zamiast bawić się w związki, zrób porządek że swoją głowa. Bo inaczej, to Ty w bogurodzicy dziewicy będziesz widział swoją byłą niewierna.
Nie chcij odzyskiwać tej kobiety. Nie bądź psem ogrodnika. Daj jej szansę na związek, którego każda normalna kobieta oczekuje i ma don prawo. Nie lecz nią swoich leków i braków.
Widzę, że słów nie selekcjonujesz, pójdę tą samą drogą...pipa z Ciebie po prostu. Masz tysiąc wymówek, oprócz swojej pipowatości i tysiąc osób za ową pipowatość odpowiedzialnych (też zauważyłeś, że nie ma wśród nich Ciebie? )
biedny miś