/Przepraszam jeżeli wybrałam nieodpowiedni dział i ewentualnie proszę o przeniesienie/
Takiej oto prawdy zawartej w tytule, dowiedziałam się o sobie po ostatnim spotkaniu w gronie (wydawało mi się) bardzo dobrych koleżanek. Do tej pory myślałam, że jako człowiek wierny swoim przekonaniom i kierujący się w życiu pewnymi zasadami - jestem wartością samą w sobie. O ja głupia… Otóż nie! Dowiedziałam się, że wartość kobiety określa się przez pryzmat jej partnera czy też męża, lub co gorsza - przez jego brak.
Dyskusja o moim bezwartościowym jestestwie zaczęła się całkiem niewinnie. Jednej z dziewczyn przypadł do gustu pewien sąsiad, który to zdaje się nie odwzajemnia owego zainteresowania naszą koleżanką. Co prawda spotkali się kilka razy, zawsze w gronie znajomych, którzy to dodatkowo nie ukrywają swojego zdania o koledze i mówią wprost – Ferdek Kiepski. Koleżanka, deklarująca chęć posiadania gromadki dzieci, a także z braku zainteresowania jej osobą płci przeciwnej, zaczęła dostrzegać w sąsiedzie materiał na męża. Mówi, że on taki spokojny, taki wrażliwy i dobry taki... Po kilku kolejnych faktach, w głowie zapaliła mi się czerwona lampka, nakazująca ewakuację z tej znajomości w trybie natychmiastowym, o czym nie omieszkałam poinformować koleżanki, podając przy tym (w moim odczuciu) konkretne argumenty. Jednak dla pozostałych dziewczyn, koleś okazał się być zesłanym koleżance darem z niebios, w tej ciężkiej drodze do ołtarza. Że on leniwy? Dla ciebie się zmieni. Że nie wykazuje zainteresowania tobą? Nieśmiały jest. Że co wieczór piwko? Bez przesady, to tylko piwko. Że nigdzie dłużej nie pracował? Zacznie, niech się tylko dzieci pojawią. Prawo jazdy robi od lat? Pecha ma, egzaminatorzy to zaraza, ale jaki on przy tym wytrwały. Nie dostałaś nawet kwiatka na urodziny? No w sumie miał racje mówiąc, że szkoda kasy, bo za chwilę i tak zwiędnie, tzn. że praktyczny jest. To dobrze. Itd. Miałam wrażenie, że nastąpiło nakręcanie kółka wzajemnej adoracji i w tym wszystkim ja - stojąca w opozycji. Każdy mój argument był zbity argumentami dziewczyn, a że w tej żwawej dyskusji miały swoją większość, to i być może poczuły odwagę, by uświadomić mnie, że bez faceta jestem nikim i jak każda samotna kobieta, zasługuję na współczucie. A jako samotna po trzydziestce, to już w ogóle zasługuję na politowanie. Już lepiej być samotną matką lub chociażby rozwódką, bo taką ktoś chciał, więc jakąś tam swoją wartość miała...
I wiecie co? Może ta sytuacja nie dotknęłaby mnie do tego stopnia, by zdezorientowana pisać na forum, gdyby nie fakt, że wszystkie te słowa, które wówczas padły, wypowiedziane były przez kobiety 30+ które to uwielbiam, ale z całym szacunkiem, autorytetem w dziedzinie związków i relacji męsko – damskich, to one dla mnie nie są. Jedna jest w dziesięcioletnim związku na odległość, w którym to następują cyklicznie rozstania i powroty. Rozstania, bo ona chce stabilizacji, męża i dzieci. Powroty, bo on złożył kolejną deklarację oświadczyn – telefoniczną. Druga koleżanka upatruje sobie kandydata na męża w każdym mężczyźnie na odpowiednim stanowisku, który to zaproponuje jej randkę. Wówczas opowieściom o spotkaniu wielkiej miłości nie ma końca. Końcem okazuje się kop w dupkę zadany przez wybranka. Trzecia (opisana powyżej), to niezrozumiały dla mnie przypadek kobiety, której towarzyszy permanentny brak zainteresowania jej osobą ze strony mężczyzn. Czwarta – mężatka z dwójką dzieci. Mąż na emigracji zaginął w akcji między nogami irlandzkiej kobiety, ale jej to nie zraża, ona da mu szansę, bo misiaczek nie jest zły, misiaczek się tylko pogubił... [Chciałam zaznaczyć, że opis dziewczyn nie miał na celu obrażania którejkolwiek, bo znamy się od lat, możemy na siebie liczyć i w moich oczach (za wyjątkiem kwestii męsko - damskich), są to naprawdę wartościowe i ogarnięte babeczki.] A ja? Ja mam stanowcze zasady dotyczące związków, których nie ukrywam i nie naginam. Nie jestem ideałem, w ideały nie wierzę, ideału nie szukam. Jednak nie toleruję braku lojalności, braku wierności, braku szczerości. Poczucie bezpieczeństwa dają mi min. jasne sytuacje i wszelkie zwodzenia, niedopowiedzenia czy gierki – nie dla mnie. Kiedy odchodzę, to już nie wracam. Robię to z pełną odpowiedzialnością konsekwencji. Nie marnuję czasu (z nadzieją, że dla mnie się zmieni) na księciunia, z którym to zasadniczo różnimy się poglądowo, wartościowo czy mentalnie – zostawiam go dla odpowiedniej mu księżniczki.
Ewidentnie coś w naszej babskiej relacji pękło. Do tej pory każda lubiła wspólne spotkania i pełne śmiechu dyskusje o wszystkim do świtu. Niejednokrotnie (co jest kwestią normalną), miałyśmy odmienne zdania, ale zawsze potrafiłyśmy porozumieć się na poziomie. I to było świetne! Nie sądziłam, że będę kiedyś siedzieć i smęcić w tej kwestii na forum… Nie chcę dramatyzować czy wyolbrzymiać, ale zdaje się, że moje być albo nie być w towarzystwie, zależne jest od dostosowania się do panujących w nim norm. Norm, których ja w swoim życiu nie chcę…
Kobietki, czy to naprawdę tak działa? O co w tym chodzi, bo ja nie rozumiem. Nie przekonują mnie argumenty dziewczyn w stylu: „niejedna już miała swoje zasady i została dożywotnią starą panną”. Czy status żony zaczął dawać gwarancję udanego życia? Wątpię, ale może ja o czymś nie wiem? Osobiście z dwojga złego wolałabym być sama, niż w związku, w którym musiałabym żebrać o szacunek. Jednak z zaistniałej sytuacji wynika, że lepszy taki „związek” niż żaden, bo bez faceta jestem nikim...