Witajcie!
Jestem w kropce... Mam życiowy dylemat, miotam się i już naprawdę nie wiem co robić, bo sprawa dotyczy już nie tylko mnie, ale i mojego dziecka. Nie wiem nawet od czego zacząć i czy jestem w stanie opisać wszystko na tyle, by dokładnie zobrazować swoją sytuację, ale się postaram.
Z moim partnerem znamy się od prawie 9 lat, a jesteśmy razem od prawie 7. Mamy półrocznego synka. Decyzja o dziecku była świadoma.
Dzieli nas sporo, chyba zwłaszcza jeśli chodzi o sposób myślenia. Może wynika to z faktu, że ja jestem z miasta, on ze wsi. Tak wielkie różnice zaczęłam dostrzegać chyba dopiero po narodzinach dziecka. Zeszły mi klapki z oczu, wzrosły moje wymagania wobec niego, co jest dla mnie sprawą jak najbardziej oczywistą. On jednak chyba nie potrafi stanąć na wysokości zadania, przerosło go to wszystko.
Gdy się poznaliśmy dość szybko zrodziło się między nami jakieś uczucie. Po pewnym czasie chciałam wiedzieć czy traktuje to jako coś poważnego, czy raczej jako przygodę. Niestety każda podjęta próba rozmowy na ten temat kończyła się na ogół tym, że zmieniał temat i żartował. Niedługo później miał wypadek samochodowy, z którego chyba cudem wyszedł. Próbowałam się w tym czasie z nim skontaktować, ale odzewu nie było, nie wiedziałam nawet czy ma telefon przy sobie. Udało mi się przez znajomych otrzymać kontakt do jednej osoby z jego rodziny, by móc spytać o jego stan. Niestety osoba ta bardzo na mnie naskoczyła, mówiąc m.in. że on ma dziewczynę, że mam się odczepić. Wtedy zaczęło mi się to układać w całość, to jego zbywanie podczas rozmów na nasz temat. Poprosiłam więc, by przekazano mu, że o niego pytałam. Zdecydowałam, że więcej już do niego sama się nie odezwę. Jeśli będzie chciał to odezwie się sam. Długo była cisza... W międzyczasie nawiązałam bliską relację z innym facetem sądzac, że tamto już skończone. I wtedy nagle zaczął się odzywać. Parę razy się z nim spotkałam, ale na stopie czysto koleżeńskiej, sumienie inaczej mi nie pozwalało. Okazało się, że nie przekazano mu, że pytałam o jego zdrowie. A owa "jego dziewczyna", nigdy nią nie była. Zwykła koleżanka. W jego mniemaniu urwałam kontakt, bo nie chciałam kaleki, bo nie było wiadomo w jakim stanie wyjdzie z tego wypadku. Nie zrezygnowałam z ówczesnego faceta, bo było mi z nim dobrze. Po czasie jednak zaczęło się między nami psuć, wychodził na jaw jego paskudny charakter. Postanowiłam zakończyć znajomość. Wtedy ten pierwszy zobaczył dla siebie szansę. Starał się o mnie jak nikt wcześniej. Wszyscy na około nie raz oczom nie wierzyli, że tak bardzo o mnie zabiega. W końcu dałam się zdobyć, postanowiłam dać mu szansę... Czułam się jak księżniczka. Dbał o mnie, troszczył się. Był czuły, nie robił nic co mogłoby sprawić mi przykrość. Myślałam wtedy, że złapałam Pana Boga za nogi.
Jako, że dzieliło nas ok. 70 km to widywaliśmy się na ogół w weekendy. Czasem ja nocowałam u niego, czasem on u mnie. Było pięknie przez jakieś ponad 4 lata. Potem postanowił wynająć mieszkanie w moim mieście, bo tu też pracuje i koszta dojazdów przewyższały koszty wynajmu. Po niedługim czasie zamieszkałam razem z nim. Wtedy pojawiło się więcej zgrzytów, ale to chyba też normalne. Mieszkanie pod jednym dachem to co innego niż spotykanie się co jakiś czas. Zgrzyty głównie wynikały z tego, że większość domowych obowiązków wykonywałam ja, choć też pracowałam zawodowo. On sam do sprzątania się nie garnął. Trzeba było mu powiedzieć, że ma np. odkurzyć i umyć podłogi. A ile jeszcze często musiałam wysłuchać, że potem, że jutro, że jest zmęczony... To samo dotyczyło wspólnego wychodzenia na spacery. Prawie zawsze było, że jest zmęczony, źle się czuje lub coś go boli. Jak już wyszliśmy to przeważnie nie na długo, bo go nogi bolały itp. Przeważnie nie dążył do tego, by miło wspólnie spędzić wolny czas. Wyjścia do kina, wycieczki za miasto itp. były moją inicjatywą. Kłótnie też wynikały z tego, że jest on strasznie małomówny. Wszystko trzeba z niego wyciągać, a odpowiedzi i tak często były mało konkretne. Najgorzej było wtedy, gdy powstawał między nami jakiś problem. To zawsze ja siadałam i chciałam rozmawiać, by go rozwiązać. Tylko że rozmowy polegały na tym, że to ja mówiłam, tłumaczyłam jak się czuje, co myślę, co uważam, a odpowiadała mi głucha cisza. Załagadzała konflikty często jego czułość, jakiś gest, spojrzenie, przez co wiedziałam, że mnie rozumie i że jest ze mną. Teraz jednak nie wiem czy nie było to złudne uczucie.
Przez ponad 5 lat czekałam na oświadczyny lub jakąś rozmowę na temat ślubu lub wspólnych planów dotyczących kupna swojego mieszkania. Nie doczekałam się... Postanowiłam zacząć działać sama. Po około 6 miesiącach od wspólnego zamieszkania podjęłam rozmowę dotyczącą przyszłości. Powiedziałam, że chcę wziąć ślub i założyć rodzinę, że chcę już mieć dziecko. Jeśli chodzi o wspólne mieszkanie to nie chciałam całe życie wynajmować i zaproponowałam, by sprzedał dom, który rodzice wybudowali mu w jego rodzinnej wsi niecałe 15 lat temu, a który stoi od tamtej pory w stanie surowym zamkniętym. Muszę wspomnieć, że już na początku naszej znajomości oznajmiłam, że na pewno nie zamieszkam we wsi, z której on pochodzi. Zrobiłam to po to, by miał tego świadomość i w razie czego przemyślał sprawę, póki sprawy nie zaszły za daleko i można było wycofać się z tej znajomości. Wieś, z której on pochodzi to taka wieś zabita dechami. Są tam tylko dwa nieduże sklepy spożywcze, szkoła podstawowa, kościół. Do najbliższego miasta ok. 20 km. Komunikacji prawie żadnej. Poza tym oboje pracujemy w mieście, z którego pochodzę ja. Nie widziałam więc i nie widzę sensu, by utrudniać sobie życie i przenosić się na tą wioskę, żyć ciągle w rozjazdach, wiecznie gdzieś dojeżdżać, tracić czas, być ciągle zmęczonym, nie mieć czasu dla siebie i dla dzieci też specjalnie nie. Poza tym w razie czego byłabym skazana na łaskę i niełaskę jego rodziny, a tego nie chcę. Zwłaszcza w świetle tego, co dzieje się obecnie.
Wracając do sprzedaży jego domu... Od początku przyznawał mi rację, że mieszkać tam nie ma za bardzo sensu, ale jednocześnie żal mu było sprzedawać. No i tak po pół roku rozmów na ten temat doszło między nami do dużego konfliktu, bo brać kredytu nie chciał, bo się bał, sprzedać domu nie bo szkoda. Wynajmować faktycznie nie za dobrze, bo pieniądze wyrzuca się w błoto. I tak w kółko... W końcu atmosfera zrobiła się tak napięta, że wyprowadziłam się od niego na tydzień. Chciał czasu, by wszystko przemyśleć. Przez cały ten tydzień nie odezwał się do mnie słowem. Po tygodniu spotkaliśmy się. Powiedział, że mu zależy, że chce być ze mną, że chce ślubu ale od razu go wziąć nie możemy bo on nie ma pieniędzy (tą śpiewkę słyszałam już nie po raz pierwszy, a uważam że jak komuś zależy to weźmie ślub, a najwyżej zaprosi tylko świadków i zabierze na obiad), weźmiemy go więc najprawdopodobniej w przyszłym roku (była to końcówka ówczesnego roku), a dom będzie sprzedawał. Uwierzyłam. Uznałam, że jeszcze trochę mogę poczekać. Znowu mieszkaliśmy razem. Coraz częściej pojawiały się rozmowy na temat dziecka. Mówił, że chce, ale się boi. Ja też się bałam. Ale czy kiedykolwiek nadchodzi moment, że człowiek się nie boi? W końcu to decyzja zmieniająca życie o 180 stopni. Spróbowaliśmy. Udało się od razu :-) Dziś mamy zdrowego ślicznego synka. Był przy porodzie, wspierał. Już sama obecność była dla mnie ogromnym wsparciem. Podczas ciąży oświadczył się, ale czuję teraz że wymusiłam te zaręczyny, bo wkurzało mnie czekanie i mu nagadałam że czas najwyższy się oświadczyć. Wiedział, że zaręczyny oznaczają dla mnie planowanie ślubu, a nie stan, w którym można trwać przez kolejne lata. Ślub miałam obiecany razem z chrztem. Na 2 tygodnie przed porodem zdecydowaliy, że rezygnujemy z wynajmu i idziemy mieszkać razem z moimi rodzicami. W niewielkim mieszkaniu w bloku. Zajmujemy jeden mały pokoik. Założenie było takie, że ślub bierzemy razem z chrztem i staramy się o swoje mieszkanie. Albo poprzez sprzedaż domu na wsi, albo kredyt. Jednak po konsultacji z doradcą i w banku uznaliśmy, że nie damy rady finansowo z kredytem.
Dziecko urodziło się w listopadzie ubiegłego roku. Chrzest i ślub miał odbyć się na wiosnę. Po narodzinach uznałam, że coś nie pozwala mi czekać tyle na chrzest i data została ustalona na luty. Z jego strony padła propozycja, żeby obiad po ślubie (nigdy nie planowaliśmy wesela, miała być najbliższa rodzina, obiad, deser i do domu) zrobić w jego rodzinnych stronach. Uznałam, że jeśli chce to niech się dowie ile to tam kosztuje i co i jak, ale że sprawa jest jeszcze do przedyskutowania. Po przemyśleniu sprawy doszłam do wniosku, że to zbyt duża wyprawa z takim malutkim dzieckiem, nie ma sensu jechać w taką drogę tylko na obiad i przyjęcie po ślubie powinno być w miejscu naszego zamieszkania. Już mu to nie pasowało. Nie dowiadując się nigdzie o ceny stwierdził, że tu on przyjęcia robić nie będzie, bo tu jest za drogo i że wtedy trzeba jego rodzinie nocleg tu opłacić. Muszę wspomnieć, że nadal nie miał żadnych oszczędności na ten cel... Miał skorzystać z finansowej pomocy jego ojca. Jak szliśmy załatwiać chrzest to spytałam co powie jeżeli ksiądz spyta czemu nie mamy ślubu. Powiedział, że odpowie, że chciał ślubu, ale ja nie chcę, bo nie chcę zrobić go tam gdzie on. Od tego momentu wszystko zaczęło się sypać... Poczułam się okropnie.
Lato za pasem, a ślubu nadal nie ma i nawet ze mną o tym nie rozmawia. Konflikty nadal są o obowiązki domowe. U moich rodziców mieszkamy ponad pół roku. Przez cały ten czas na palcach jednej ręki mogę policzyć ile razy choćby odkurzył. I to na moją prośbę. Gdy mówię by właśnie np. odkurzył to się wkurza, że mu rozkazuję. Ciuszki dziecięce też ciągle prałam sama, aż kilka razy powiedziałam by zrobił to on. Od tamtej pory zdarzy się, że zrobi to bez mojego gadania. Przy jednej z kłótni o obowiązki domowe uznał, że takie rzeczy jak sprzątanie to ja mogę robić sama w czasie gdy wszyscy są w pracy. Czyli chyba w jego mniemaniu opieka nad dzieckiem to żadna praca. W głównej mierze to ja chyba tylko leżę i pachnę...
Na domiar tego bardzo często jeździ w odwiedziny do swojej rodzinki. Nieraz zostawia mnie na noc z dzieckiem. Jedzie tam na cały weekend, a ja zostaje z całą robotą... Gdy też zwróciłam mu na to uwagę to powiedział, że jeździ i będzie jeździł. Nawet gdybyśmy mieszkali sami to i tak będzie tam czasem zostawał na noc! Ja mu nie bronię, niech jedzie do taty i go odwiedzi. To normalna rzecz. Też bym na jego miejscu chciała jechać. Niech jedzie na obiad, kawe, posiedzi, pogada, ale na noc powinien wracać do nas. To my teraz jesteśmy jego najbliższą rodziną. Obowiązki ma głównie tu. Tylko że coraz częściej odnoszę wrażenie, że on tu nie potrafi się odnaleźć. Czuje, że jego miejsce jest tam. Wszystko chce tam załatwiać - lekarzy, naprawy samochodu, ślub... Wszystko tam.
Co do jego chałupy, która miała zostać sprzedana... Wystawił raz z moją pomocą ogłoszenie. Na tym się skończyło. Potem oznajmił, że on domu nie sprzeda. Gdy zapytałam jakie więc ma plany co do naszej wspólnej przyszłości, gdzie chce mieszkać itp., odpowiedział, że nie wie, że żadnych planów nie ma.
Pieniądze... Eh, gdybym się nie upomniała pewnie pieniędzy specjalnie też bym nie dostawała. Gdybym przyszła i powiedziała, że potrzebuję stówkę na zakupy to by na pewno dał, ale ja jestem zdania że to jest takie trochę żebranie. On powinien rozumieć, że jesteśmy rodziną, mamy dziecko, mamy wspólne wydatki. Na zakupy głównie chodzę ja. Kupuję jedzenie, to co potrzebne do domu, dla dziecka... Poza tym jak się okazuje on kompletnie chyba nie radzi sobie z gospodarowaniem pieniędzmi. Nic nie potrafi odłożyć. Na ślub nie potrafi zaoszczędzić od kilku lat, ile razy trzeba było kupić coś np. wtedy gdy wynajmowaliśmy to on nigdy nie miał. Zawsze musiał korzystać z bierzących pieniędzy, pod warunkiem że miał jeszcze odpowiednią sumkę. A potem może trzeba by się martwić czy będzie co do gara wrzucić. Gdy dziecko jeszcze było w drodze nie pytał raczej czy trzeba coś kupić dla małego, że zarobił tyle i tyle i taką kwotę w tym miesiącu możemy przeznaczyć na zakupy dla dziecka. Fakt, kupnem wózka i łóżeczka się interesował. Jak przychodziłam do domu z kupionymi ciuszkami dziecięcymi i mu pokazywałam to nawet nie spytał ile kosztowały i nie kwapił się, by dać choć połowę. Kiedy i to mu wypomniałam to uznał, że faktycznie mam rację i czasem od tamtej pory pytał ile co kosztowało i dawał pieniądze.
Gdy chodziliśmy wspólnie na jakieś zakupy to bywało różnie. Raz płacił on, raz ja. Bez jakiegoś tam podziału i rozliczania się.
Na domiar tego wszystkiego ciężko jest się z nim dogadać. Nic sam od siebie nie powie. Trzeba o wszystko wypytać. Nieraz trzeba wiercić dziurę w brzuchu, by się czegoś dowiedzieć, zadać kilka pytań, bo odpowiedzi przeważnie są bardzo ogólnikowe. Rozmowy na poważne tematy to nie rozmowy, to mój monolog. On tylko siedzi słucha. Żeby jeszcze wnioski z tego jakieś wyciągał i zmieniał swoje postępowanie, a tu nic... To wygląda tak: "Pogadaj se, pogadaj. Ja i tak bedę robił swoje." To że jest małomówny wiedziałam od zawsze, ale to że moje słowa i uczucia ma chyba za nic widzę dopiero teraz. Twierdzi, że wcale tak nie jest. Tylko kurde z jego zachowania wynika co innego!
Jeszcze co do odwiedzin jego rodziny... Wcześniej jeździłam tam częściej, ale odkąd zamieszkaliśmy razem to robiłam to rzadziej i rzadko zostawałam tam na noc. Nie czuję się tam zbyt dobrze i są tam troche hm... niewygodne warunki jeśli chodzi o mycie się. Gdy urodził się nasz synek to przez jakieś 5 miesięcy nie jeździłam tam w ogóle, bo za ciężko mi było z takim maleństwem. W końcu wybraliśmy się tam w trójkę. Jednak po drugiej wizycie tam stwierdziłam, że to koniec więcej do jego rodzinnego domu nie pojadę. Coraz bardziej czuję się tam niemile widziana. Po ostatniej wizycie, a pojechaliśmy m.in. bo siostrzenica mojego lubego urodziła dziecko, pokłociłam się z nią. Naskoczyła na mnie po wizycie poprzez smsy, że jestem zbyt ciekawa, że za dużo pytań zadaje, że coś ze mną nie tak bo myślę, że do woli mogę pytać o jej dziecko, że współczuje mojemu facetowi, bo traktuje go jak sługę, że wywalam go z domu jak coś mi nie pasuje, a potem jak się coś dzieje to ma przyjeżdżać (o tym za chwilę), że wypaplałam jej wujkowi o ciąży, że powiedziałam mu, że jej dziecko było w inkubatorze (choć nigdy z moich ust nie padły takie słowa)... Poczułam się jakbym dostała w twarz. Ciągle ja zabiegałam o kontakty z jego rodziną, pytałam co słychać, pierwsza się odzywałam. Nie raz zostałam olana i pytanie zostawało bez odpowiedzi lub dostawałam odpowiedź jednym słowem, a potem jeszcze takie coś. Do tej dziewuchy nawet jeździłam do szpitala w odwiedziny, bo leżała w mojej miejscowości, wodę podawałam, twarz przecierałam, za pielegniarką biegałam, by podała jej leki przeciwbólowe... I takie mam podziękowanie. Rozmawiałam o tym ze swoim facetem, byłam strasznie roztrzęsiona i zapłakana po tym, bo bardzo mnie to dotknęło. A jemu nawet do głowy nie przyszło, by stanąć w mojej obronie i powiedzieć gówniarze kilka słów. Następnego dnia pokazałam mu naszą całą kłótnie i powiedziałam, by coś jej przygadał, że nie może tego tak zostawić, bo to będzie wyglądać jakby dawał im przyzwolenie na takie traktowanie mojej osoby. Poza tym ja powinnam czuć, że jest po mojej stronie. Inni też powinni widzieć, że on jest za mną. Powiedział, że do niej nie napisze ani nie zadzwoni. Po dłuższej chwili rozmowy uznał w końcu, że jak się tam wybierze to z nią pogada. Wiedziałam, że tego nie zrobi. Taki ma charakter. Co tu dużo mówić... taka pipa z niego. Poza tym uważam, że takie sprawy załatwia się od razu. Niedługo po tym pojechał tam i... nie porozmawiał z nią. Wytłumaczenie było takie, że nawet jej specjalnie nie widział i był u niej jej chłopak. W końcu po którejś tam naszej kłótni o to, napisał do niej. Napisał, że wie o kłotni i że przesadziła. W odpowiedzi dostał "OK". Wychodzi na to, że on stara się być przede wszystkim lojalny wobec swojej rodziny, a nie wobec mnie.
A co do tego wyrzucania z domu... Niecałe 4 miesiące po porodzie nie wytrzymałam już tego wszystkiego o czym tu piszę, w dodatku chodził codziennie wściekły. Powiedziałam, że dłużej juž tego nie zniosę, żeby się spakował i pojechał do swojego rodzinnego domu przemyśleć czego chce od życia, czy chce być z nami, czy chce mieszkać tam na swojej wiosce (nas tylko odwiedzać, a w zasadzie dziecko, bo wtedy między nami będzie to koniec), czy chce wziąć ślub, jakie ma plany na przyszłość, czy są one związane z nami, czy sprzedaje dom i kupuje coś tutaj dla nas, czy co robi... Popłakał się na odchodne i poprosił żebym dała znać jeśli coś będzie się działo z dzieckiem. Odwiedzał nas 2-3 razy w tygodniu, ale rozmowy na temat naszej sytuacji nie było żadnej. Przynajmniej z jego inicjatywy. Niedługo po tym jak wyjechał mały się przeziębił. Zadzwoniłam więc do niego, żeby go odwiedził. Może to dziwne, ale uznałam że powinien przyjechać do swojego maleństwa zobaczyć jak się ma. Ja bym gnała na złamanie karku... I to właśnie wyżygała mi ta jego siostrzenica - że jak coś mi nie pasuje to wywalam go z domu, a w razie co to szybko przyjeżdżaj. Po miesiącu jego nieobecności zadzwoniłam i powiedziałam, że taka sytuacja dłużej trwać nie może. Albo mu
na nas zależy i wraca, albo niech zabiera reszte rzeczy i układa sobie życie tam. Wrócił... Ale poprawy sytuacji żadnej. Gdy wrócił powtórzył mi, bo pytałam o to, że obie jego siostry mówią by domu nie sprzedawał, a jedna wręcz powiedziała, żeby tu do nas nie wracał. Nie wiem tylko czy wynika to z tego, że nie powiedział jej wszystkiego, czy mimo całej tej sytuacji ona miała takie zdanie.
Atmosfera między nami wciąż napięta, zgrzyty wciąż o to samo. Poprawy żadnej. Nawet chęci poprawy nie widzę.
Pierścionka zaręczynowego nie noszę od jakichś 2-3miesięcy, od czasu gdy na moje zarzuty, że czekam i czekam na ślub a tu ciągle nic powiedział "to sobie nie czekaj". Nie zrobił nic, żebym chciała go z powrotem nosić. Tzn. po tej kłótni przyniósł kwiaty i wręczył mi je mówiąc "prosze". To wszystko... Kiedyś przy jakiejś rozmowie wspomniałam, że poczekam ze ślubem rok od zaręczyn. Jeśli przez ten czas go nie weźmiemy i nie ustalimy żadnych konkretów to dla mnie te zaręczyny są nieważne, diść się już naczekałam i wystarczająco długo byłam zwodzona. Niedawno ten rok minął, przypomniałam mu o tym i powiedziałam że pierścionek leży spakowany. Odbiło się to bez echa...
Nie wiem już naprawdę co robić. 3 dni temu mieliśmy poważną rozmowę. Następnego dnia miał się spakować. Nie zrobił tego. Na moje pytanie czemu, zapytał czy tego chcę. Powiedziałam, że jeśli nie nastąpi żadna zmiana, jeśli nie będziemy z dzieckiem na pierwszym miejscu i nie będzie wciąż miał żadnych planów dotyczących naszej przyszłości to tak będzie najlepiej. Popłakał się, przytulił mnie, powiedział że nas kocha. Na tym właściwie rozmowa stanęła. Ani razu nie wspomniał, że zmieni to o co mam żal i pretensje, że będzie się starał. Tylko pyta czy spróbujemy... Czyli mam sądzić, że nadal będzie postępował jak dotąd, a ja mam spróbować na to przystać...?
Jestem w rozsypce. To najtrudniejsza decyzja mojego życia. Serce mi pęka, bo chodzi tu też o moje dziecko, dla którego chcę jak najlepiej.
Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali cały tekst i przepraszam, że był tak długi, ale starałam się dobrze zobrazować moją sytyację. Bardzo liczę na ocenę tego wszystkiego kogoś trzeciego, kto spojrzy na to trzeźwym okiem. Liczę na wsparcie i cenne rady, a wiem że to potraficie, bo śledzę od jakiegoś czasu parę wątków :-)