Witajcie.
Ciężko mi się teraz oddycha, dlatego tekst, który napiszę może być w jakiś sposób nieczytelny, za co przepraszam z góry.
Część z was pewnie rozpoznaje mój nick i może coś tam pamiętacie z moich "wypocin", o tym, jaką miałem przeszłość i jak na mnie ona wpłynęła. Piszę tutaj, bo muszę to z siebie wyrzucić, a czuję, że nie mam tak naprawdę komu, poza tym forum.
Mam 23 lata i w zasadzie piszę tego posta płacząc. Czuję się słaby z tego powodu, minęło tyle lat, od kiedy moja matka traktowała mnie jak śmiecia, a to nadal potrafi mnie tak mocno uderzyć, zwłaszcza, jak powie coś w stylu "przecież byłam idealną matką, powinnam być tylko bardziej surowa, wtedy byś wiedział co to życie". Sparafrazowałem, bo przez mój stan nie przypomnę sobie dokładnej kwestii. 23 lata i płaczę, jak dziecko...
Przez to, jak moje otoczenie podchodziło do historii, jaką ze sobą niosę często sam w sobie zaczynam kwestionować, czy to wszystko było aż tak straszne, czy tylko ja jestem bardzo słabym człowiekiem. Nie byłem bity, fizycznie, miałem jedzenie, dach nad głową, warunki do nauki... Nie miałem rodziców. Od pewnego wieku ich tak nie postrzegałem. Dbali o potrzeby fizyczne, ale nigdy nie miałem w nich oparcia. Dawniej tłumaczyłem sobie to tym, że moja matka miała syndrom "DDA", ale to nie było to. Zaczęło się dość niewinnie. Byłem pulchnym dzieckiem, dobrze się uczyłem, byłem pełny radości, aż nadszedł okres dorastania i postanowiłem, że nie chcę już być dzieckiem, co zaskutkowało np. zmianą stylu ubierania, czy nową fryzurą. Moja matka w tym czasie zaczęła dokazywać ubliżając mi, że wyglądam okropnie, co jeszcze nie było aż takie złe. Problem pojawił się w momencie, w którym ja nie chciałem się podporządkować. Wszystko jakoś tak płynnie postępowało przez pół roku, a może rok, w którym od obelg doszliśmy do momentu, w którym ubliżanie było już standardem. Nie pamiętam dokładnego momentu, w którym bardzo mnie to uderzyło. Może trwało już tak długo, że nie wytrzymałem, ale słyszałem na swój temat masę okropieństw. Byłem niejako nieudacznikiem. Przynajmniej w oparciu o to co mówiła. Prawdziwy kryzys przyszedł potem.
Gdy byłem już w liceum po pół roku stałem się wrakiem człowieka. Do tego stopnia, że moja wychowawczyni poczuła się w obowiązku, by ze mną rozmawiać, zrozumieć, czemu jestem taki nieobecny, wiecznie smutny i ogólnie mało we mnie życia. Na to, co jej opowiedziałem zareagowała, jak każda inna osoba, której to powiedziałem. Niedowierzaniem. To był mój problem przez całe życie. Nikt nie wierzył w to, że tak miła osoba, jak moja matka potrafi powiedzieć do syna, że jest "gruby, jak beczka", "tak brzydki, że wstyd się z nim pokazywać", "tak brzydki, że nikt go nigdy nie pokocha", "tak brzydki i gruby, że rodzina za plecami go obgaduje i się go wstydzi"... Tego była masa, a nie jestem w stanie sobie tego wszystkiego przypomnieć. Większość ludzi nie wierzy, że słowa mogą tak ranić, twierdzą, że człowiek "wydziwia", nie wie co mówi i sobie coś wymyśla. To mnie najbardziej bolało. Paradoksalnie wtedy byłem na dobrej drodze do pozytywnej wagi, ale im dłużej to trwało... W pewnym momencie nie ufałem ludziom. Mijałem obcych na ulicy i bałem się im patrzeć w oczy, bo w myślach widziałem, jak się ze mnie śmieją, obgadują... Miałem łzy w oczach za każdym razem. Moja matka wmawiała mi, że wszyscy się ze mnie śmieją, że wszyscy uważają mnie za brzydala, który po prostu jest okropny, jednocześnie chwaląc moich rówieśników. Doszło do tego, że w nocy tuliłem się do kołderki i praktycznie całą potrafiłem przepłakać. Raz płakałem przez cały miesiąc, noc, w noc. Wstawałem rano, słyszałem o sobie okropne rzeczy od matki, w szkole rówieśnicy mnie nie lubili za bardzo i naśmiewali się z tego, że chodzę smutny, specjalnie nie przychodziłem na wcześniejszy autobus, by na przystanku spędzić 1.5h, które były lepsze, niż każda minuta w domu, jak wracałem, znowu były teksty o mnie, kładłem się i płakałem.
To trwało kilka lat. Próbowałem w tym czasie komuś o tym powiedzieć, ale nikt nie chciał mnie słuchać. Byłem bardzo wierzący i poszedłem do kościoła, opowiedziałem cząstkę z tego księdzu, a on zaczął mi wtedy wmawiać, że rodziców trzeba kochać, Boga trzeba kochać, że on nas wybrał... Jezu, nigdy w życiu nie słyszałem takiego bełkotu, którego wnioskiem było to, że muszę wierzyć w Boga, bo tak trzeba. Załamałem się.
W internecie znalazłem osoby, które poznały moją historię. Jedna była starsza ode mnie o 10 lat i pomogła mi w jakiś sposób. Wtedy byłem w takim stanie, że dosłownie w każdym miejscu miałem myśli samobójcze. Czasem jak przechodzę przez tory kolejowe, przypominam sobie te dni. Jest masa takich miejsc, które w pewnym sensie stały się magiczne przez to, że myśli samobójcze były tam najintensywniejsze. Nie byłem jednak samolubny, gdybym skoczył pod pociąg, jego kierowca mógłby mieć traumę.
W skrócie przed jej spotkaniem byłem na granicy próby samobójczej. W trakcie przypomniałem sobie o jednej osobie, która mogłaby się zadręczać, gdybym długo nie odpisywał na jej wiadomości. Smutne, bo to był jedyny powód, który trzymał mnie przy życiu. Jedna osoba, obca, poznana w internecie, która pokazała, że jej zależy.
Przypadkiem trafiłem na młodą panią psycholog. Przyjechała na praktyki, temat zeszedł na temat mojej przeszłości i w zasadzie robiła mi pewnego rodzaju spotkania, na których uczyła mnie żyć. Brzmi poważnie, ale wtedy kompletnie nie wiedziałem jak rozmawiać z ludźmi, jak w ogóle przełamać fobie i to wszystko, co zostało mi wcześniej zaszczepione. W bólach się udało. Byłem "normalny". Przynajmniej umiałem udawać.
Potem życie zdawało się wychodzić na prostą, poznałem dziewczynę, poszedłem na studia, nowi ludzie, nowe środowisko... Aż z nich nie zrezygnowałem ze względu na zdrowie psychiczne wspomnianej dziewczyny. Poznałem ją przez moją przeszłość, ona też miała problemy i w jakiś sposób sobie pomagaliśmy. Gdy poszedłem na studia miała napady nerwicowe, a że mieszkała daleko, musiałem zmienić plany, by o nią zadbać. Moja przeszłość sprawiła, że zawsze stawiałem innych przed sobą, zwłaszcza ją. Wiele rzeczy mógłbym jej zarzucić, zwłaszcza, że swoje życie budowałem w oparciu o nią, ale nie w tym rzecz. Wszystko się zawaliło w pewnym momencie. Rozstaliśmy się, ona poznała innego faceta, jak chciałem wrócić, to się do tego nie przyznała, byłem szalupą ratunkową, na wypadek, gdyby się jej nie udało. Po czasie okazało się, ze w zasadzie poszło o wygląd. Był przystojniejszy i stwierdziła, że jest suką i powinienem ją tak nazywać, bo z płytkich powodów mnie nie wybrała. Wtedy byliśmy po 4.5 roku związku.
Piszę o tym, bo wtedy moja psychika pękła. Wróciły teksty matki o tym, że nikt mnie nie pokocha, bo jestem za brzydki, wróciło w zasadzie wszystko.
Oderwałem się, zacząłem studia, ponownie. Wszystko szło dobrze, byłem jednym z najlepszych uczniów, aż zaczęły się problemy ze zdrowiem. W sumie opóściłem więcej dni, niż byłem na uczelni i nie jestem już w stanie tego nadrobić. Zwłaszcza, że nadal mam problemy zdrowotne. Muszę jakoś przetrwać 2 miesiące tutaj, ale już nie daję rady. Za 2 miesiące się wyprowadzam, mam nadzieję, że na stałe, ale z dnia na dzień jest coraz trudniej. To wszystko we mnie siedzi. Jak się domyślacie, moja matka daje mi popalić.
Nie wiem, czy dla kogoś jest to zrozumiałe, piszę, bo muszę to z siebie wyrzucić. W opowieści nie ma mojego ojca, bo on zawsze milczał. Gdy moja matka mówiła mi te rzeczy, on nigdy się nie odezwał. Po latach stwierdził, że nie chciał podważać przy dziecku autorytetu matki, ale to kpina, a nie odpowiedź.
Jestem zmęczony. Psychicznie. 3 dni temu prawie wpadłem przez to pod samochód. Nie umiem się skupić i poniekąd znowu wraca ten człowiek, który chodził do liceum. W głowie mam cały czas myśli, że jestem nieudacznikiem. 23 lata i średnie wykształcenie, ze studiami, które zakończą się fiaskiem.
Nie wiem, czego oczekuję. Może tego, żeby ktoś mi powiedział, że to nie było jednak piękne dzieciństwo. Mam problemy, których nigdy nie będzie się dało rozwiązać, rany, które nigdy się nie zagoją i brakuje mi ludzi, którzy potrafiliby to przyjąć i zaakceptować. Tu nie chodzi o użalanie się, chodzi o to, że pewnych rzeczy nie da się zmienić, po prostu trzeba nauczyć się z tym żyć.