Zawsze uważałam, że moje dzieciństwo było naprawdę szczęśliwe. Zdanie powoli zaczęłam zmieniać, kiedy dwa lata temu poddałam się terapii leczenia uzależnień. Dużo czytałam o tym co się ze mną dzieje, jakie są tego przyczyny, jak mogę sobie pomóc. Natrafiłam na listę dech DDA i okazało się, że wszystkie do mnie pasowały. Ale alkohol w moim domu pojawiał się naprawdę sporadycznie. Skąd zatem cechy osoby dysfunkcyjnej? Stopniowo zaczęłam odświeżać sobie wspomnienia, które tkwiły we mnie w niezmienionym kształcie od dzieciństwa. Ale tym razem obrazy, które przywoływałam zupełnie co innego w sobie przenosiły. Wzbudziłam w sobie dosłownie lawinę ciężkich wspomnień, które zaczęły dawać mi informacje, że nie wszystko tak do końca było wspaniałe. Okazało się, że matka od zawsze była zimna, że nigdy nie miała ze mną jakiegokolwiek kontaktu dotykowego, nigdy mnie nie przytuliła, nie pogłaskała, nie posadziła sobie na kolanach. Jakiekolwiek rozmowy o uczuciach nie istniały w moim domu, co więcej - ich przejaw był prześmiewany. W życiu liczyła się siła wewnętrzna, odporność, parcie do sukcesu. A ja w takim wyścigu nie czułam się dobrze, moim ulubionym zajęciem było spokojne czytanie, odrywanie się od rzeczywistości i odpływanie w literaturę, mimo że obowiązki szkolne traktowałam niezwykle poważnie.
Matka była też ogromną kontrolerką i despotką. Wszystko funkcjonowało zawsze w taki sposób, jaki był do zaakceptowania przez nią; jakiekolwiek próby buntu były miażdżone w zarodku. Matka nigdy nie przepraszała, a bez względu na to, jaki przebieg miały scysje, przepraszać, kajać się musiałam ja. Mój brat ulegał takiej presji i nigdy się z rodzicami nie kłócił. Ja natomiast próbowałam jakoś zaistnieć, zaznaczyć swoje niezadowolenie, ale po awanturze i tak karnie wykonywałam to, co i tak miało być wykonane.
Wypływające bez końca wspomnienia dawały ogromne uczucie złości i gniewu i nie wiedziałam specjalnie co mogłabym z nimi zrobić. Na bieżąco co prawda rozmawiałam o tym z terapeutą, ale czułam podskórnie, że on jednak mnie nie rozumie; w jakimś stopniu koncentrował się na kwestii uzależnień i była w tym jakaś logika, bo przecież terapia była temu właśnie poświęcona.
Narastająca we mnie frustracja w stosunku do matki w końcu miała swoje prawdziwe ujście. Pewnego dnia matka zadzwoniła do mnie z pytaniem jak się czuję - a wówczas wiedziała już o moim leczeniu uzależnień (jestem alkoholiczką). Na informację o tym, że nie radzę sobie ogólnie z emocjami, powiedziała, że może jednak nieco przesadzam, bo inni miewają gorzej, a ja przecież miałam takie udane dzieciństwo, rodzice mnie tak kochali i z tego powinnam czerpać... Nie wiem czemu przywołała akurat taki argument, ale to mną wstrząsnęło i poprosiłam ją o spotkanie. Zgodziła się na nie ochoczo, bo z lubością odgrywała wówczas rolę troskliwej matki - kwoki, która jest pomocna i wrażliwa.
Ale na spotkaniu nie czekała na nią kolejna porcja zwykłych zwierzeń córki, mimo że do tej pory praktykowałam to bardzo często. Powiedziałam, że dotarłam do wspomnień, które dały mi solidną informację o jej stosunku do mnie, przypomniałam jak pobiła mnie, kiedy będąc w wieku 21 lat chciałam spotykać się z chłopakiem, który niespecjalnie odpowiadał jej wyobrażeniu mojego faceta, mówiłam o różnych rzeczach, ale wszystko to spięłam jedną klamrą; "czarna sztafeta" - ty, mamo zostałaś skrzywdzona, skrzywdziłaś mnie, a ja teraz krzywdzę swoją córkę. W odpowiedzi usłyszałam, że jako matka nie ma sobie nic do zarzucenia! A wszystko to, co usłyszała ode mnie nie jest prawdą, że to o czym mówiłam w ogóle nie miało miejsca. Nie pamiętała nawet, abym kiedykolwiek spotykała się ze wspomnianym chłopakiem. Wszystkiemu zaprzeczyła. Siedziałam na tym spotkaniu u niej tak długo, aż w moim odczuciu "zagłaskałam" efekt tego, o czym powiedziałam. Zależało mi na tym, aby wszystko jakoś rozmyć, winę rozłożyć na życiowe zdarzenia. Z jednej strony chciałam jej o wszystkim powiedzieć, z drugiej zaś, nie chciałam ranić jej tak dobitnie. Sporo też było w tym strachu, bo odkąd pamiętam, zawsze się jej bałam. I spotkanie zakończyło się pewnym rozejmem.
Nastąpił względny spokój w naszych relacjach i wydawało mi się, że mogę budować naprawdę nowy kontakt z matką... Do czasu, kiedy zauważyłam, że narasta w niej złość, która często nie była nawet maskowana; w końcu matka pękła i zażądała (dosłownie) spotkania, bo - jak się wyraziła - "zrujnowałam jej życie" i to, że kilka tygodni temu pewne rzeczy uznała, nie oznacza że się z tym na dzisiaj zgadza i chciałaby swoje zdanie odwołać. Powiedziałam, że nie chcę tego spotkania, bo po poprzednim długo do siebie dochodziłam i że nie będę umiała poradzić sobie ze swoimi emocjami i grozi mi to powrotem do picia.
Matka uznała wówczas, że może wejść do mego mieszkania pomimo to i faktycznie pojawiła się tam tak szybko, jak to tylko możliwe. Tym razem jednak wystąpiła w roli zbitej staruszki, która została brutalnie potraktowana przez swoją okrutną córkę.
I tak właściwie jest do dziś, a po drodze minął ponad rok. Pomiędzy nami trwa istna huśtawka emocjonalna, która jednak w swoich wahaniach ma zadziwiającą przewidywalność. Jeśli z jakiegoś powodu uznam, że mogę jej odpuścić, zacząć budować relację porozumienia i względnej przyjaźni (czego tak naprawdę, jak się okazało, bardzo potrzebuję), dostaję zwrotnie złość, długotrwałe milczenie.
Mocno się w tym gubię. Z jednej strony ewidentnie mam w sobie niewypalone pokłady gniewu i żalu, ale zaraz na drugiej szali pojawia się jakiś rodzaj zatroskania - "ona tam biedna sama siedzi, na pewno jest przybita i przez kogo to wszystko - oczywiście przeze mnie!". I tak bez końca. Mam obsesję na jej punkcie, na koncentrowaniu się na tej relacji. Tak na marginesie - mam nerwicę natręctw.
Zadaję sobie też pytanie - jakie mam obowiązki wobec niej, jak często powinnam się z nią kontaktować. Gdybym miała robić to zgodnie z poczuciem wolności - nie kontaktowałabym się wcale, albo bardzo rzadko, ale mam w sobie poczucie obowiązku: "dobra córka jest na bieżąco z sytuacją matki". Dodam, że matka jest zdrowa i sprawna, uprawia nordic walking, ma spore grono koleżanek, prowadzi dość ożywione życie towarzyskie, ma wysoką emeryturę, więc żyje godnie i dostatnio. Kiepsko radzę sobie z kwestią spontanicznych kontaktów telefonicznych. Ona dzwoni do mnie rzadko, to raczej ja częściej inicjuję kontakt. Na teraz jesteśmy w jakimś zawieszeniu. pewnie dlatego, że ostatnio kupiłam jej uczestnictwo w pewnym wydarzeniu, na którym mi zależało, aby się pojawiła - wydawało mi się, że to ją uszczęśliwi, rozpogodzi. No i teraz - ona nie dzwoni, próbując, jak sądzę, pionizować mnie po swojemu, skoro okazałam ostatnio tyle "miękkości" i być może uznała, że chcę powrotu do pozycji uległej córki. Straszny mam mętlik...
Jest jeszcze kwestia mojej córki, która - w momencie, kiedy zepsuły się moje relacje z matką - stała się wnuczką przezroczystą. Co prawda moja córka ma 20 lat i nie potrzebuje niańczenia, ale nie mogę wyjść ze zdumienia, że nagle babcia uznała, że wnuczka nie istnieje. Syn mego brata zaś, jest istnym oczkiem w głowie. Ale to wydaje się zrozumiałe, skoro brat tonie w łaskach matki, bo żyje z nią zgodnie i w lepkiej symbiozie.
Przeczytałam wątek "Nieprzeciętej pępowiny..." i muszę przyznać, że sporo znalazłam tam siebie. Oczywiście inna jest skala problemu, ale moje rozważanie i bicie się z myślami jest momentami naprawdę bardzo podobne. Wciąż zastanawiam się czy krzywdzę i jeśli tak, do jakiego stopnia; co mi wolno; jak bardzo jestem winna. Z jednej strony wiem, że mam swoje prawa osoby dorosłej, z drugiej wciąż postrzegam siebie jako małą zależną dziewczynkę, która bez mamy jest w ciągłym strachu lub zkolei przejmuję rolę rodzica nad matką i martwię się tym, że jednak sprawiam jej przykrość.