Cześć! Chciałabym się podzielić z Wami moją, banalną (w porównaniu z innymi) historyjką, która przydarzyła mi się niecały rok temu. Tak naprawdę dzisiaj znalazłam swoją starą notatkę, którą napisałam w październiku poprzedniego roku, kiedy mój mały problem dawał mi się we znaki. Długo zastanawiałam się jak sobie z tym poradzić. Moja rodzina i przyjaciele (za co jestem wdzięczna, ze ich mam) nie dali mi wystarczających porad jak skutecznie wybrnąć z tej sytuacji w tamtym czasie. Tekst jest trochę przydługi (postarałam się go skrócić).
Mam 22 lata, doświadczenia sercowe raczej niezbyt bogate, a ściślej mówiąc, praktycznie żadne. Odkąd pamiętam, zawsze najważniejsza była dla mnie nauka. Pochodzę z małego miasta, w którym przekonanie, że można studiować na UJ, UW i tak dalej jest postrzegane jako coś nierealnego. Podobnie na studiach, większość mojego czasu pochłaniają dwa kierunki studiów, siedzenie w bibliotekach, aplikacja na stypendia, egzaminy i tak dalej. Nie myślałam o żadnym związku, nie byłam na to gotowa (i raczej nie jestem) i aż tak bardzo nie zaprzątałam sobie tym głowy. Ale do rzeczy.
W lipcu tego poprzedniego roku wyjechałam na kurs językowy do Niemiec. Trafiłam do dosyć zróżnicowanej grupy; były osoby, które miały bardzo duże trudności z mówieniem i wobec tego rozmawiały po angielsku oraz takie, które radziły sobie nieco lepiej i przy każdej możliwej okazji usiłowały coś wyszprechać. Zaliczałam się do tej drugiej grupy. Na pierwszych zajęciach poznałam J. , który mówił po niemiecku najlepiej od nas wszystkich. Z wyglądy był dla mnie zupełnie niepociągający. Był Amerykaninem, młodszym ode mnie o 2 lata, miał blond włosy; niezbyt wysoki, nie mój wymarzony typ. Od razu na przerwie podszedł do mnie i spytał skąd jestem, gdzie mieszkam. Już pierwszego dnia poszliśmy na spacer po mieście. Nikt inny nie wyraził chęci spotkania się, więc chcąc, nie chcąc, spacerowaliśmy sami pod parasolką i cały czas rozmawialiśmy. Byłam zachwycona, że mogę ćwiczyć swój niemiecki, a J. okazał się dobrym kompanem do rozmowy.
Spotykaliśmy się prawie każdego dnia. Chodziliśmy gdzieś po mieście, odkrywaliśmy nowe miejsca, rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Traktowałam go jako naprawdę dobrego kumpla, zresztą był to pierwszy kolega z którym spędzałam coraz więcej czasu. Po około 2 tygodniach zauważyłam, że przypadkowo J. dotyka mojej ręki, włosów jednak zignorowałam te znaki i nadal traktowałam go jako fajnego przyjaciela (no bo przyjaźń damsko-męska jest możliwa tak?)
Pewnej nocy, gdy J. odprowadzał mnie do mieszkania po niezbyt udanym Karaoke night (gdzie widziałam jak moja współlokatorka, która miała narzeczonego zapomniała o tym fakcie i bardzo otwarcie „bawiła się” z pewnym Amerykaninem). J. poprosił żebyśmy usiedli na chwilę przy stawie (droga biegła przez park). Pamiętam, że zgodziłam się niechętnie, wcale mi się to nie podobało. Nie miałam też najlepszego humoru no i cóż, podejrzewałam o co może mu chodzić. Nie myliłam się. J. spytał mnie czy może mnie pocałować. Ja nie miałam na to ochoty. Nigdy wcześniej tego nie robiłam a J. wypił przed trochę wódki..pewnie na odwagę. Odmówiłam. Wtedy wyznał, że jest we mnie „ein bisschen verliebt” troszkę zakochany. Spytał czy coś czułam jak go zobaczyłam po raz pierwszy. Szczerze mówiąc nic nie czułam, a pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy było „co za gejowaty kolega, ma takie obcisłe spodnie na łydkach…może być z niego dobry kumpel”. Nie wiedziałam co odpowiedzieć, bałam się, żeby mi czegoś nie zrobił. Na szczęście jakoś dotarliśmy do mojego domu. Poszłam na górę po czekoladę, żeby mu nie było smutno i żeby jakoś to przełknął. Moja współlokatorka nie wróciła tej nocy sama. Słyszałam wszystko przez ścianę. Czułam się przez to dwukrotnie paskudnie. Daleko od domu nawet nie mogłam komuś się pożalić. Przez kilka dni byłam bardzo zła na kolegę. Czułam, że zniszczył naprawdę sympatyczną przyjaźń. Bo na co mógł liczyć? Nie chcę się bawić w związki na odległość to zupełnie nie dla mnie, nie szukałam też letniej przygody, jak współlokatorka obok. Zawsze staram się być osobą dosyć trzeźwo patrzącą na świat. Po trzech dniach pogodziliśmy się, napisałam mu, że możemy być tylko przyjaciółmi. To był praktycznie koniec miesięcznego kursu. Byliśmy jeszcze razem na wycieczce, z całą grupą na wyspie, ale znów spacerowaliśmy we dwójkę, sami obeszliśmy wyspę dokoła. Ja wyjechałam pierwsza. Spędziliśmy ten czas razem, ale jakoś nie chciało mi się płakać czy go pocałować. Pożegnaliśmy się spokojnie z obietnicą spotkania (on został jeszcze w Europie do grudnia). A ja wyjechałam raczej zadowolona, że pewien etap jest już za mną, jeśli chodzi i o kurs niemieckiego i o przyjaźń z kolegą.
Niestety, pomyliłam się. I chyba jak zauważycie, sama sobie jestem winna. Kolega zaczął do mnie pisać na What uppie. Nie raz dziennie, ale kilkanaście razy. A ja cóż, odpisywałam. Byłam w swoim rodzinnym mieście, nie miałam zbytnio wiele rzeczy do roboty. Dlaczego miałabym nie odpisać i tym samym ćwiczyć swój niemiecki? Zachęcała mnie do tego mama i koleżanki (jak to dobrze że masz takiego kolegę). Dostawałam bardzo dużo wiadomości, co robi gdzie jak, czy jest mu smutno czy jedzie na wycieczkę. Dużo zdjęć, nagrań głosowych. Na początku mnie to bawiło, byłam świadoma, że to nie może trwać wiecznie, ale z czasem zaczęłam się przywiązywać do tych wiadomości. Czekałam, aż coś do mnie napisze czy prześle zdjęcie. Coraz częściej „przypadkowo” sprawdzałam komórkę, włączałam internet, chociaż zwykle robię to kilka razy dziennie.
Planowaliśmy spotkanie. Jestem miłośniczką kotów i on również. W Warszawie miała się odbyć wystawa kotów rasowych. Mówił, że chciałby przyjechać. Uznałam, ze mogłoby być fajnie. Jednak jakieś 10 dni przed napisał, że zapomniał, że ma wówczas inne spotkanie w Budapeszcie. Oczywiście zrozumiałam, jednak było mi trochę przykro. Gdy wyjechał przysłał mi parę zdjęć, w tym jedno zdjęcie dziewczyny z piwem. Nie wiedziałam jak to zinterpretować. Było mi przykro. Zaraz po tym przyjeździe napisał, że musi przenocować koleżankę u siebie i jest zajęty. Przestałam do niego pisać. Zauważyłam, że nagle nie wiadomo skąd zaczęło mi na nim zależeć. Znów nie wiedziałam co robić, znów była „poważna rozmowa” w której wyjaśnił mi, że przecież wszystko było ok., znowu wysyłał zdjęcia, nagrania... A ja znowu uwierzyłam i brnęłam dalej w tę pisaninę, która już powoli nie dawała mi przyjemności, lecz stała się obsesją.
Wreszcie on rozpoczął swoje studiowanie w Wiedniu, a ja byłam na stypendium w pewnej europejskiej stolicy oddalonej około 400 km. Miało być spotkanie, no właśnie miało być. Odkąd J. był w Wiedniu nie wysyłał mi już wiadomości tak często jak dawniej. Pisał, że przez okropny uniwersytet zupełnie nie ma na to czasu i działa jak robot. Nadal jednak zadawał mi pytania co tam u mnie słychać, że go to bardzo interesuje. Cóż, odpisywałam, dzieliłam się swoimi wrażeniami z dnia, ale on nie czytał moich wiadomości od razu. Przeglądał je dopiero po jakimś czasie, co bardzo mnie bolało. „Przetrzymywał” mnie a ja zaczęłam się przez to bardzo źle czuć. Zaczęłam myśleć o tych wiadomościach, myśleć o swoich uczuciach. Czułam się po prostu fatalnie. Zauroczyłam się w jakimś wyobrażeniu, które nie istniało. Nadałam mu cechy, których nie ma. Potem pisał już raz dziennie, a potem, że jest bardzo zajęty, co w porównaniu z wiadomościami sprzed około miesiąca było dla bardzo rozczarowujące.
U mnie nie układało się najlepiej, trochę zazdrościłam mu tego kolorowego życia, bo sama miałam sporo problemów organizacyjnych z uczelnią, z mieszkaniem. W pewnym momencie, a był to początek października, czułam się tak dziwnie emocjonalnie "wypruta" (nie wiem jak to określić), że wykasowałam kolegę ze znajomych, zablokowałam na What’ s uppie. Usunęłam wszystko co mogło mi się z nim kojarzyć. Dziecinada? Pewnie tak, ale nie mogłam inaczej. Znam siebie i wiem, że nie powstrzymywałabym się od zaglądania na czyjś profil czy głupiego czekania, a może napisze? . Naprawdę nie chciałam doprowadzić do takiej sytuacji. Miałam wrażenie, że wyhodowałam sobie małą żmijkę, która następnie wymknęła się spod kontroli.
Od tego tekstu minęło około 7 miesięcy. Cóż nie jestem człowiekiem, który gniewa się w nieskończoność. Jakiś czas później zdjęłam te blokady (tak, tak zachowanie godne podstawówki;), a kolega stwierdził, żebyśmy pisali mejle. Ech, wymieniliśmy ich kilka. Oczywiście po drugim z nim jego odpowiedzi pojawiały się po 3 tygodniach. Potem cisza, pamiętam, że jak wracał na swój kontynent życzyłam mu szczęśliwej podróży na fb, odpisał, że dziękuję dopiero po 2 dniach i że mi odpisze wkrótce bo jest tak ogromnie zajęty. Dziwne, w sumie to nie oczekiwałam przydługiej odpowiedzi. Wystarczyłoby pa pa i już. Po ostatnim mejlu, cisza 3 miesiące, stwierdziłam, że zapomnę, a tu nagle składa życzenia. Podziękowałam, spytałam normalnie co tam słychać. Dowiedziałam się, że przyjeżdża na wakacje znowu do Niemiec niedaleko granicy z Polską. Życzyłam miłej podróży i pożegnałam się on odczytał i nie wysłał żadnego bye bye. Tyle. Koniec dziwnej opowieści.
Piszę tę historię, ku przestrodze. Dzięki niej zrozumiałam, że nie możemy bawić się uczuciami i że wbrew pozorom, ktoś, kto początkowo nam się zupełnie nie podoba, może później zamieszać nam w głowie. Myślałam, że można kontrolować swoje emocje i uczucia, a tu nic z tego. Z pozoru wydaje się, że to raczej błaha przygoda, ale wierzcie mi, kosztowała mnie jakiś miesiąc życia pełnego niepotrzebnego niepokoju, jakichś wyimaginowanych oczekiwań, które siedziały tylko w mojej głowie. Nie można tak żyć i nie można pozwolić, by ktoś, a zwłaszcza ktoś oddalony od nas setki kilometrów psuł nam humor i sprawiał, że czujemy się źle, ponieważ osoby, które nas naprawdę kochają i szanują nigdy by na to nie pozwoliły, tak myślę.
Czasami myślami wracam do tego, tak jak dzisiaj kiedy natknęłam się na swój stary tekścik. Trochę budzi we mnie emocji, bo była to bardzo niepewna sytuacja,, ale już nie tak jak dawniej, nie spędza mi snu z powiek. Szkoda mi po prostu tej przyjaźni, ale to chyba nie była prawdziwa przyjaźń...to było coś dziwnego, chyba toksycznego, może nawet manipulującego.
Dziękuję, że ktoś to przeczytał. W necie można sobie pozwolić na mały emocjonalny ekshibicjonizm.