Od 10 lat się męczę w toksycznym, bolesnym i zimnym małżeństwie w którym nie oszalałam dotąd chyba tylko dlatego, że całkowicie się odcięłam psychicznie. Mamy czwórkę dzieci i to jest największy dylemat. Dwójka najmłodszych poniżej dwóch lat. Dwójka starszych w podstawówce. Jestem bez pracy i mieszkam na wsi, gdzie szanse na pracę w moim zawodzie są znikome. Mieszkamy w domu, który jest tylko na męża. Nie mam dokąd wrócić, a na pewno nie z czwórką dzieci. Dwójka musiałaby zmienić szkołę, gdybym wróciła do rodzinnego miasta.
Czuję się jak niewolnik albo więzień. Gotuję, piorę, zajmuję się domem człowieka, którego nie cierpię. A on ma wymagania... czuję się jak popychadło, jak szmata i służąca. Ale muszę, bo on pracuje ja nie. "Nie mam nic do roboty, tylko dbać o rodzinę". Robię to dla dzieci, ale żyję w poniżeniu, a co najgorsze w samotności.
Nie uprawiamy seksu w ogóle. Jego dotyk mnie obrzydza, wzdrygam się. Mam uraz. Po tych wszystkich kłótniach, obcości, wrogości, przedmiotowym traktowaniu, oszustwach finansowych, odwracaniu się plecami w potrzebie...
Psychicznie dla mnie to małżeństwo to koszmar, ale dzieci ojca kochają. A on na swój sposób kocha je. Nie umiem podjąć decyzji co zrobić w tej sytuacji. Jest tyle poważnych ZA i PRZECIW, że siadam bezradna, złamana i tylko płaczę z rozpaczy nie wiedząc jak się ratować. I jak ratować córki, które widzą taki "wzór" związku i miłości. Dodam, że mąż kategorycznie nie godzi się na rozwód, choć rozmawiam z nim o tym od dawna.
Proszę podpowiedzcie, co Wy byście zdecydowały w takiej sytuacji:
ZA POZWEM ROZWODOWYM:
- szansa na zdrowy związek z kimś innym, kimś kochanym
- szansa dla dzieci na nauczenie się jak powinno wyglądać partnerstwo w miłości
- odzyskanie poczucia własnej wartości, godności
- odzyskanie kontroli nad swoim życiem, wolności
- kolosalne różnice światopoglądowe, intelektualne, zwyczajowe i dotyczące upodobań
- problemy męża z przedwczesnym wytryskiem i odmowa próby leczenia się (zupełny brak satysfakcji ze współżycia póki jeszcze takie próby podejmowaliśmy)
- od 10 lat wszelkie próby naprawy związku (a były liczne łącznie z psychologami i terapiami) nie powiodły się
PRZECIWKO
- brak pracy, brak mieszkania, a czwórka dzieci do wykarmienia
- konieczność walczenia w sądzie o dzieci, udowadniania winy, zbierania dowodów winy męża (dla mnie coś strasznego, grzebanie w tym co bolesne, wywlekanie publiczne...tragedia)
- moja rodzina mi nie pomoże, bo to katolicy zaciekle broniący świętości sakramentu małżeństwa
- poczucie, że nie zrobiłam jeszcze wszystkiego co mogłam, by naprawić relację z mężem, poczucie winy za rozbijanie rodziny
- krzywda psychiczna dzieci, latami ciągnący się proces, rozdarcie między mamę i tatę
- zupełna samotność, brak przyjaciół, cała rodzina się ode mnie odwróci za zdradę wartości religijnych
Znów siedzę i czuję się jak tonąca z kamieniem u szyi. Każda decyzja niesie ze sobą złe konsekwencje. W każdej czuję się winna. Życie mija, a ja jestem pewna, że w chwili śmierci będę siebie nienawidzić za to, że nie starczyło mi odwagi by coś wybrać i o coś zawalczyć.