Czy kiedykolwiek myślałaś o pozostaniu przy życiu? Nie o samobójstwie, ale czymś kompletnie przeciwnym? O powrocie do życia, które jeszcze nie zaistniało?
Nie do końca da się nazwać ten stan. Aktualnie się w nim znajduję. Jestem pośrodku. Urodziłam się, moje ciało funkcjonuje, istnieję. Jednak... jednak tak jakbym już dawno odeszła, jakby moje życie wyparowało.
Mam 26 lat. Nie mam wykształcenia, jedynie zdaną maturę. Na chwilę przed maturą opuściłam dom rodzinny. Poegzystowałam przez niecałe 4 lata w związku, który był desperacką próbą nie bycia samotną, nieudaną próbą docenienia samej siebie. I to jedyne co zrozumiałam przez ten czas. Potem myślałam, że będzie lepiej, bo przecież nie będę oszukiwać siebie ani innych żyjąc w związku i życiu bez perspektyw.
Faktem jednak stało się to, że zaczęłam topić swój brak siebie w alkoholu. I marzyłam o tym, aby posunąć się dalej, odważyć się na złoty strzał. Próbowałam studiować, odnaleźć się w jakiejkolwiek dziedzinie. Poznawałam ludzi, nie chciałam zostawać sama ze sobą. Poznałam nawet swojego obecnego męża, człowieka przed którym było mi wstyd myśleć destrukcyjnie, bo jak każdy on też miał swoje problemy. Te wydały mi się istotniejsze niż moje egzystencjalne mrzonki. To on miał przesrane w dzieciństwie, to on miał pójść do więzienia. Mimo to, miał znacznie bardziej poukładane w głowie niż ja. Zaimponował mi i chciałam być przy nim, pomóc mu. Nie liczyło się dla mnie wydarzenie, które postawiło go przed sądem, tylko to jakim był wobec mnie człowiekiem. Autentycznym. Nie oszukiwał mnie, często stawiał przed brutalną prawdą, często w brutalny sposób, który zawsze miał usprawiedliwienie.
Po roku związku wzięliśmy ślub, po niecałych dwóch latach odwiozłam go pod drzwi zakładu. Tak jak on nie mogłam się załamać. Postanowiłam pomóc mu spełnić marzenia, pomóc przeżyć w ciężkim miejscu. Miałam wtedy nadzwyczajnie wiele siły, której wcześniej w sobie nie czułam. Odłożyłam pieniądze na jego kursy, zadbałam o jego byt, potrafiłam się utrzymać, nie polegałam na nikim. Byłam sama i odliczałam dni do jego powrotu. Z chwilami załamań dotrwaliśmy do końca.
Kiedy wrócił, kamień spadł z serca. Dodatkowo zaszłam w ciążę. Choć to niespodzianka, to ucieszyliśmy się, bo wątpiliśmy, że kiedykolwiek się uda.
Za niecały miesiąc mamy termin. Dziecko rozwija się dobrze. Rośnie, a ja zmalałam. Jestem emocjonalnym wrakiem. Mąż spełnia marzenia, póki może korzysta z "wolności" przed narodzinami. Ja gniję w mieszkaniu, zastanawiając się czy w ogóle to udźwignę, czy nie zaczęłam przeszkadzać, czy skoro wszytko jest na miejscu, to i ja wróciłam do stanu zawieszenia. Do stanu, w którym jestem niezdecydowana, pogubiona i niepotrzebna, a mimo wszystko żyjąca.