Od kilku tygodni czytam to forum, pozwala mi przejść przez bardzo trudny dla mnie okres. W końcu chyba przyszedł na to czas i chciałabym się podzielić swoją historią.
A jest ona.. jak wiele innych. Niby taka sama, ale dla mnie jest to osobista tragedia.
Na początku czerwca dowiedziałam się, że mój, były już teraz partner, ojciec mojego dziecka mnie zdradził. Niby sam się przyznał. Ale od 2 tygodni czułam, że coś się dzieje. Czułam, że jest coś nie tak. Był inny do mnie, ale ogólnie jakoś bardzo zadowolony z życia. On oczywiście udawał, że wszystko jest ok. Wyjeżdżał do pracy na tydzień, powiedziałam do niego, żeby się zastanowił, żeby nic nie odwalił. Powiedział do mnie "będzie dobrze". Dla kogo? Chyba dla niego. (Nawiasem mówiąc, jak mu to ostatnio przytoczyłam, to on nawet tego nie pamiętał. Wiadomo, nie to mu było wtedy w głowie). Później wrócił. Nigdy nie zapomnę tych słów. Leżeliśmy wieczorem w łóżku i mówię do niego już wkurzona, żeby w końcu powiedział, co mu leży na sercu, bo widzę przecież. Znam go na tyle, żeby wiedzieć. Zebrał myśli i wycedził "Ogólnie to mamy zajebisty problem, bo zakochałem się w kobiecie, którą znam dwa tygodnie". Jakbym dostała obuchem w łeb. Zapytałam się tylko, czy już się z nią przespał. Tak, dwa razy. W tym właśnie tygodniu, kiedy mi mówił, że będzie dobrze. Zapytałam tylko jak mógł mi to zrobić.. I powiedział, że jechał do domu z zamiarem powiedzenia mi od razu. Może i tak, ale miałam wrażenie, że musiałam to mocno z niego wyciągać. Tak już mam, czując co mi powie, i tak musiałam się dowiedzieć, po co żyć w kłamstwie.
Szczerze nie pamiętam wiele z tamtego wieczoru. Wiem, że gadaliśmy do późna, do rana. Płakaliśmy razem. Wtedy najgorsze było dla mnie, że chce odejść, do niej. Do baby, którą zna dwa tygodnie. Bo, jak twierdzi to miłość jego życia, bratnia dusza... nawet chciał mi jej zdjęcie pokazywać. A my? byliśmy razem już chyba tylko z przyzwyczajenia.. Kolejne dwa dni przeszły jak na automacie. Udawanie przed dzieckiem, rodziną, normalne niby dni. A wieczorem rozpacz. Generalnie ja byłam w takim szoku, że wiadomo, szukałam winy w sobie, analizowaliśmy trochę nasz związek, sporo przytakiwałam, stanęło na tym, że nie będę go trzymać na siłę, skoro mnie już nie kocha.. sprawił, że zwątpiłam w siebie całkowicie, nigdy mu tego nie wybaczę. Ale trwało to dwa dni. Później znowu wyjechał na delegacje i tego mi trzeba było, oddechu. A on miał taki tupet, żeby na drugi dzień do mnie zadzwonić, jak byłam w pracy i zapytać się mnie jak mi tam wieczór minął.. rozłączyłam się i rozbeczałam jak dziecko. W PRACY! Dobrze, że koleżanka z pokoju szybko zareagowała i pozamykała drzwi, bo ja po prostu szlochałam, zaciągałam się. Nie chciałam w robocie nikomu o tym opowiadać, ale jej się wygadałam, pomogło mi to bardzo.
Kolejne dni próbował dzwonić, ale ja nie odbierałam. Zadecydowałam, że tyle mi się myśli kłębi, że muszę je wyrzucić. Usiadłam do kompa i zaczęłam pisać. Do niego. Wszystko co czuję, po kolei, bez omijania. Inaczej bym na głowę dostała. I jak znowu próbował się dodzwonić, mimo że mówiłam żeby tego nie robił to mu to po prostu wysłałam mejlem. Pisałam ogólnie, że czuję się potraktowana niesprawiedliwie, bez szacunku, że dla kogoś kogo nawet nie zna, nic o niej nie wie, przekreślił 10 lat naszego wspólnego życia. Odstawił mnie jak tobołek, a dziecku zgotował nieciekawy czas. Że ja sobie na to nie zasłużyłam, zasłużyliśmy natomiast my jako para na szansę. Szansę uratowania tego wszystkiego. Ale on się po prostu poddał. Mieliśmy lekki kryzys kilka miesięcy wcześniej (bez zdrady), ale ugadaliśmy, że naprawiamy. I na prawdę było lepiej. Jeszcze jakieś 2 tygodnie zanim się poznali normalnie był seks, rozmowy, śmiechy. Przynajmniej ja to tak widziałam. Od niego później się dowiedziałam, że owszem była poprawa, ale on tylko czekał aż wszystko wróci do starego. No to sorry, z takim podejściem..
On mi następnego dnia odpisał. i też schemat, jak wiele tu czytanych na forum. Że on był nieszczęśliwy, że raz czy dwa próbował gadać, ale nie wyszło, bo ja bagatelizowałam, więc olał, że już ze 3 lata temu myślał o rozstaniu. Zaczął mi wypominać co zrobiłam 5 lat temu, a co 2 lata temu, co go ruszyło. Raz dostał spóźniony prezent na urodziny, bo po prostu nie miałam kasy, żeby mu kupić na czas, a nie chciałam od niego brać na jego prezent - i on mi to wypomina, że to w nim też siedzi. Ale o wszystkich innych prezentach na urodziny, święta, dni ojca, chłopaka to już nie pamięta. Taka to wybiórcza pamięć.
Później już pisałam sobie co kilka dni, czasem mu wysyłałam, czasem nie. Ogólnie pomogło mi to bardzo. Wyrzucałam te myśli i emocje z siebie.
On chciał zostać w mieszkaniu i mieszkać dalej razem. W przyjaźni wychowywać dziecko. Dobre sobie. Plus jest taki, że wyjeżdża w delegacje na cały tydzień więc w domu bywał tylko na weekend. Po miesiącu powiedziałam mu, że nie ma takiej opcji. że mam do siebie jeszcze trochę szacunku. Nie będzie tak, że tam sobie jedzie w tygodniu do niej/do pracy, bawi się, wraca do domu na weekend jak do hotelu, pranie, obiadki, spanie, golenie jaj w naszej wannie, po to żeby się jej przypodobać. Powiedziałam, że nie może tu mieszkać, że ja muszę się od niego odciąć. Bo jak go nie ma to funkcjonuję w miarę normalnie, wraca na dwa dni a ja kolejne trzy dochodzę do siebie. Odebrał to jako atak, dopiero po nocy zrozumiał, że to jest coś, czego ja potrzebuję. Powiedział mi, że rozumie, wyprowadzi się, bo nie chce ze mną walczyć. Nadal uważa nasz związek za udany pod względem przyjacielskim. I chce pozostać w dobrych stosunkach. Ja natomiast uważam, że przyjaciel nie wbiłby mi noża w plecy. W serce. I nie chodzi o to, że mnie nie kocha. Tylko o to, że mnie zdradził. Nie mogę tego przeżyć po prostu. Wystarczyło jak człowiek powiedzieć, słuchaj to jednak nie działa. Poznałem kogoś, rozejdźmy się. A on chodził, żalił się jakimś obcym laskom, jak to ze mną źle ma w domu i jak bardzo czuje się nie kochany. No masakra. Zwłaszcza, że wiedział dobrze jakie mam podejście do zdrady, że dla mnie jest to coś najgorszego w związku, co mogło mnie spotkać. Wiedział. I mimo to się tego dopuścił. Bo uważał, że w końcu pomyśli o sobie, że chce być szczęśliwy. Unieszczęśliwiając mnie. Szkoda, że ja nie wiedziałam, że tak się ze mną męczył..
Tutaj chce nadmienić, że jak na sytuację to zachował się całkiem w porządku - wyprowadził się ze swojego mieszkania, płaci alimenty i robi opłaty. Nalega na dokładanie się do innych wydatków, ale na to już się nie zgodziłam. Opłaty też planuję przejąć, tylko muszę zacząć gdzieś dorabiać, nie chcę być na jego łasce. Jak wraca to zajmuję się dzieckiem normalnie, chce w domu pomagać - na to też się nie godzę, ale czasem coś naprawi.
Kolejne dni żyłam jak we śnie, a raczej koszmarze. Wszystkie etapy chyba przeszłam. Smutek, żal, gniew, wk**w, rozpacz, pogodzenie się z tym, spokój wewnętrzny i od nowa smutek, żal.. jak na jakiejś karuzeli. Nie utrudniałam mu kontaktu z dzieckiem, ale tez go nie ułatwiałam. Czułam w sobie ogromną niesprawiedliwość. Kochałam go jednocześnie nienawidząc. Nie chciałam go widzieć jednocześnie oczekując na kontakt i marząc, że wraca i mówi, że się pomylił, że chce do mnie wrócić, że mnie kocha. Żałosne nie? Byłabym wtedy w stanie mu wszystko wybaczyć, aby tylko wrócić do siebie i wszystko naprawić. Żałosne.
Zajęło mi to dwa miesiące. Doszłam do wniosku, że dość. Dość tego wewnętrznego jadu, bo mnie to zżera od środka i do niczego nie prowadzi, a odbija się na dziecku niestety, bo widziało jak jest źle, próbowało mnie rozśmieszyć codziennie, samo też płakało czasem. Powiedziałam na mu na początku tygodnia, że jak wróci na weekend to będę chciała z nim o czymś porozmawiać. Domagał się, żebym przez telefon mu powiedziała, ale powiedziałam, że to nie jest coś, co się mówi przez telefon. Może to trochę małostkowe, ale uznałam "a pomęcz się przez ten tydzień, zastanawiaj się co chcę Ci powiedzieć". No cóż...
Powiedziałam wszystko to, co wyżej, że mam dość, że mnie to zżera. Że próbowałam sobie z tą sytuacją poradzić na różne sposoby, żadnego nie żałuję, bo to jak etapy żałoby. Każdy musiałam przejść. I że, jak mu mówiłam - muszę to zrobić po swojemu, bo inaczej nigdy mi się nie uda. Powiedziałam mu, że oczywiste jest, że inaczej rozumiemy sytuację, dlaczego nasz związek się zakończył, ale mimo że widzimy nasz związek inaczej, to ja wiem, co czułam, że go kochałam i kochać będę nadal - może już nie taką miłością jak wcześniej, ale zwyczajnie jako ojca mojego dziecka. I, że może kiedyś mnie zrozumie, moje podejście do tego wszystkiego, może ja kiedyś zrozumiem jego. Ale na tą chwilę wiem, co muszę zrobić. Muszę pozwolić mu odejść. I..muszę pozwolić sobie na to, żeby ode mnie odszedł. Żeby poszedł i był szczęśliwy, skoro ja go tak unieszczęśliwiałam. Płakaliśmy jak dzieci. Dziękował mi. Jak wyszedł to mi jeszcze pisał, że leży i płacze. Tylko to były łzy ulgi. Moje w sumie też, bo odpuściłam sobie. Nie chciałam się karmić nienawiścią i tymi złymi emocjami. Następnego dnia nawet jeszcze koalcję zjedliśmy wieczorem. Dla mnie to było takie symbolicznie pożegnanie. Nie będę przecież na siłę trzymać przy sobie faceta, który mnie już nie kocha, za to twierdzi, że kocha inną (nie skomentuję), a ze mną był nieszczęśliwy. I to był ostatni raz, kiedy mnie zobaczył słabą i płaczącą, cierpiącą.
To było 3 tygodnie temu. Zaczęłam z nim normalnie rozmawiać, odbierać telefony i odpisywać jak coś chciał. Byłam z dzieckiem na wakacjach i mu nawet wysyłałam fotki, w sumie bardziej na prośbę dziecka. Zwykła relacja, ale już inna niż wcześniej.
Był teraz znowu na weekend. Jak go zobaczyłam, to poczułam.. nic. Zobaczyłam przed sobą obcego człowieka. Nie mojego, tego co kiedyś. Dzięki temu forum zrozumiałam, że tamtego faceta już nie ma. Nie ma mojego przyjaciela, ani nie ma tamtego związku, że to za tym tęskniłam najbardziej. On myślał, że po tamtym jak mu odpuściłam, to chyba będzie jak dawniej, w sensie przyjacielsko. Powiedziałam mu, że to że odpuściłam wiele rzeczy nie znaczy, że będzie jak kiedyś. Musimy przedefiniować naszą relację na nowo, głównie na opiekę nad dzieckiem. Nie będziemy sobie dzwonić po przyjacielsku i pytać jak minął dzień, grać razem w planszówki jak dawniej, czy chodzić na spacerki. No bez przesady. (Zjeść ciastko i mieć ciastko..).
Jak znowu wyjeżdżał, chciał się przytulić na do widzenia jak wcześniej. Nie zrobiłam tego. Nawet niedoszła teściowa obok, mnie nie przekonała. Po prostu nie.
Nie jest jeszcze idealnie tak jakbym chciała, wiadomo mam lepsze i gorsze dni. Czasem jeszcze się nawet popłaczę. Ale jak tylko czuję, że nadchodzi smutna fala to odpalam to forum i czytam, czytam, aż mi jest lżej lub aż nie usnę. Zdaję sobie sprawę, że to jeszcze potrwa, dlatego sobie daję ten czas. Dużo czytam, chodzę na siłownie, oglądam seriale, gram w gry w wolnym czasie. Nie mam ochoty - nie sprzątam kuchni. Mam ochotę - robię porządek po kolei w szafkach, czy myję wszystkie okna. Słucham siebie, odkrywam na nowo. Chcę płakać to płaczę, chcę rzucić soczystym epitetem pod jego adresem (oczywiście do siebie) to tak robię. Daję sobie czas. Ale wiem, że wyjdę z tego silniejsza.
Najbardziej jeszcze w sobie czuję poczucie niesprawiedliwości. Zwyczajnie, tak się po prostu nie robi.
Na szczęście teraz już nie widzę możliwości powrotu. Wybrał, niech idzie wolno. Nie będę planem B, jak mu się tam gdzieś nie uda. Jak się nagle obudzi, że OMG rodzina! Mi to jeszcze pewnie trochę zajmie, ale dojdę do siebie, będę silniejsza i kto wie, może nawet kogoś poznam? Kogoś, kto mnie pokocha, może odkryję jakiś nowy rodzaj miłości, inny poziom? Wcześniej, przed nim, byłam zakochana dwa razy, za każdym razem było inaczej, więc kto wie.
Na ta chwilę po prostu żyję. Dbam o siebie, dbam o dziecko. Pozwalam sobie czuć, dziecku zresztą też bo różnie znosi odejście taty z donu. Ale mam juz umówionego psychologa.
Przecież życie toczy się dalej prawda? Moja sytuacja jak tysiące innych - jak nie miliony. Inne dały radę to ja też dam!
"Co nie może zabić to wzmocni... baczność, przemyśl, spocznij".
Pozdrawiam Was serdecznie i dziękuję za tak aktywne forum, bo na prawdę pomogło mi wiele rzeczy przemyśleć i zrozumieć.