To będzie długie przemyślenie na temat mojego dotychczasowego życia.
6 lat temu pierwszy raz napisałem na tym forum - nie potrafiłem sobie poradzić z samotnością oraz z moją osobą ( nieśmiały, cichy ) co było moim problemem w nawiązywaniu kontaktu z dziewczynami. Dodatkowo jestem sierotą widziałem śmierć rodziców na oczy mając lat 7 i wychowywany byłem przez wujka. Zabawne, bo rok po tym poście na tym forum wyjeżdżając na studia poznałem swoją pierwszą w życiu kobietę z którą już jestem 6 lat. Poznaliśmy się w klubie i od razu sex ( również to moja pierwsza i jedyna kochanka) początki były dla mnie świetne, bo to było zupełnie coś nowego - nowe miasto, nowa rzeczywistość bycia z kimś a nie samemu, byłem bardzo szczęśliwy, że los uśmiechnął się w końcu do mnie. Po roku zamieszkaliśmy razem i już mieszkamy 5 lat ze sobą. Było różnie, ale generalnie nie kłócimy się wcale. Ja mam pracę wyjazdową nawet po kilka miesięcy a będąc dokładnym na 6 lat związku prawie 2 lata spędziłem w delegacji (niedawno skończone studia). Ona to rozumie, bo wiadomo mieszkanie samo się nie kupi itp. jest po prostu dobrą, kochającą i wierną partnerką. Patrząc na nas związek z boku jesteśmy idealnie dobrani - podobne charaktery ona i ja oboje to introwertycy, ale przede wszystkim dobrze czujemy się we własnym towarzystwie i znamy się na wylot, zawsze razem nawet jak znajomi z mojej rodzinnej miejscowości przyjeżdżali to mówili, że jestem pantofel bo wolałem iść ze swoją dziewczyną niż do kolegów się z nimi spotkać. W pewnym momencie to zaczęło się odwracać. Nagle zaczęło mi sporo rzeczy przeszkadzać i denerwować w "niej" zacząłem zwracać uwagę na jakieś pierdoły, które wcześniej mi nie przeszkadzały. Wolałem unikać pójścia razem do klubu, jakieś wspólne wypady do ludzi zaczęły mnie męczyć. Stałem się strasznie markotny. Nie mniej spędzaliśmy wspólnie wakacje, wyjazdy itp. i na prawdę spędzaliśmy świetnie czas. Ale co raz częściej miałem chwilę słabości i myślałem, żeby to wszystko zakończyć - skończyło się na myślach. Ale przez to wszystko zacząłem ją co raz bardziej traktować jak powietrze i była mi obojętna. Potem natomiast jak widziałem, że jest jej smutno to coś się we mnie łamało - że przeze mnie to wszystko jest i znowu odwracało się wszystko nagle czułem, że to ta "jedyna" i tak co jakiś czas popadłem w takie emocjonalne błędne koło. Najgorsze jest to, że na tyle lat w związku nie umiem rozmawiać o problemach, nie ma komunikacji wiele spraw wolałem przemilczeć z myślą jakoś to będzie. W mieście którym mieszkamy większość naszych wspólnych znajomych wyjechała - u mnie w zasadzie chłopaki po studiach od razu wyjechali za granicę. Można powiedzieć, że jesteśmy sami. Ja pomiędzy wyjazdami do pracy mam miesiąc - dwa wolnego i po prostu siedzę w domu - zajmuje się mieszkaniem gotuje, sprzątam a potem wyjazd. I przed wyjazdem ZAWSZE jest mi przykro, że muszę jechać i zostawiać ją samą i po prostu nagle zaczyna boleć mnie serce z tego powodu - i znowu wszystko jest ok ja sobie mówię, że to musi być ta jedyna bo inaczej bym nie czuł tego żalu.
Gdzieś w międzyczasie 2 lata temu stało się coś co mnie bardzo zdziwiło. Zakochałem się. Byłem ze swoją dziewczyną w rodzinnej miejscowości na urodzinach u kolegi i poznałem kobietę ze wschodu. Oczarowała mnie na tyle, że zakochałem się momentalnie i ona też zaczęła przystawiać się do mnie. Staliśmy się dobrymi znajomymi. Od czasu do czasu jak przyjeżdżałem do rodzinnej miejscowości i spotykaliśmy się na piwie czy wśród znajomych. Pewnego razu powiedziała mi, że jej się podobam tak jak ona mi, ale musimy skończyć naszą znajomość ze względu na to, że mam dziewczynę i że nie chcę się wtrącać do naszego związku. A ja nagle rozpłakałem się jak dziecko. Rozpłakałem się z powodu kobiety, którą ledwo znam, ale w której się zakochałem ale jak to możliwe ?!. Ta kobieta nie wchodzi do mojego gustu pod względem wyglądu, ale zakochałem się. Zakochałem się i nic nie mówiłem swojej kobiecie, nie rozumiałem co się dzieje ze mną i nadal tego nie rozumiem jak zwykle wszystkie uczucia trzymałem w sobie nie dając po sobie żadnego znaku - a życie z moją dziewczyną jak się toczyło tak się toczy dalej. Minęły 2 lata a ja do tej kobiety nadal czuje to zakochanie - kilka razy zrywaliśmy kontakt i to też zrobiło się błędne koło z tego - jak mam chwilę słabości to nagle piszę do tej osoby a innego razu ona do mnie. Nigdy nie doszło pomiędzy nami do zbliżenia czy nawet pocałunku a mimo wszystko się zakochałem. I po prostu czekałem aż to przeminie, ale się ciągnie dalej.
Z jednej strony mam pierwszą dziewczynę w życiu i uważam się za poważnego faceta ale ta cała sytuacja życiowa dobija mnie - w przyszłym roku mam kupić mieszkanie razem z partnerką, ale nagle to uczucie zakochania, dziwna ciekawość jak to jest być z inną kobietą rodzi we mnie jeszcze większą niepewność. Moja kobieta jest mi w 100% oddana - akceptuje moje słabości, wady jest nam dobrze ze sobą. To dlaczego moje myśli skierowane są na tą inną kobietę ? Nie rozumiem własnych uczuć i to czego oczekuje od życia. Mam skończyć związek dla kobiety , którą ledwo znam ale nadal do niej odczuwam to ciepło - mam iść za głosem serca ? Bo rozum mi mówi, że to nie ma prawa wyjść. Ja jestem cichy a ona wariatka jak ogień i woda i chyba to mnie w niej uwiodło. Tutaj 6 lat związku mieszkanie na horyzoncie i uczucie świętego spokoju z tym związanego VS zaspokojenie swoich głupich potrzeb - ciekawości, uciekające mieszkanie. Naoglądałem się jakiś haseł typu życie masz tylko 1 nie zmarnuj tego i mi teraz odwala.
Zakochanie tłumaczę sobie częściowo tym, że straciłem wczesnym dzieciństwie rodziców i łatwo mi się zakochać. Ale czy to tłumaczy moją niepewność i nie umiejętność podejmowania decyzji, które mają wpływ na moje życie ? Nie wiem czego oczekuje od swojego życia z jednej strony chcę spokoju i mieszkania czyli takiego poczucia bezpieczeństwa i mogę to zaraz mieć ale nagle wszystko stanęło do góry nogami. Kim ja jestem skoro angażuje swoją kobietę w swój związek, wspólne mieszkanie wiedząc, że nie będę szczęśliwy do końca tak jak bym chciał? Dlaczego często poświęcam swoje szczęście i swoje potrzeby ? Jeżeli poświęce swoje szczęście to nie tylko nie będę szczęśliwy, ale moja kobieta też. Już tak jest i jest mi z tego powodu źle. Myślę sobie czasami, że mi głupio po prostu zerwać no brak słów, ale zaraz przychodzi zmiana i nagle szkoda mi jej, że jest ze mną i nagle uczucia są i jest wszystko.
Jestem nie tylko sierotą ze względu na brak rodziców ale też sierotą życiowym - nic mi nie idzie, 2 lewe ręce i strach przed tym, że kto mnie weźmie, ja sam siebie nie kocham a do tego strach przed byciem samotnym i potrzeba bycia kochanym, potrzebnym - ale to przecież mam więc o co mi tak na prawdę chodzi? To nie jest fer wobec mnie ani mojej partnerki. To dlaczego dalej to drążę ?! Jeżeli zostanę to będę sobie wypominał, że nie spróbowałem z ukrainką i tutaj też będzie się odkładało na moim związku a przecież moja kobieta też ma prawo być szczęśliwa ! A jak sobie myślę, że mam iść i zerwać ze swoją kobietą to chyba prędzej strzelę sobie w łeb niż to zrobię. Ukrainka to powrót do rodzinnego miasta i do znajomych, rodziny ale co będzie jak ona mi wykręci taki numer ? Czy na prawdę muszę doznać na własnej skórze poprzez zerwanie to co jest najważniejsze w życiu w związku ? Mam 26 lat i strach oraz stres goni mnie krok za krokiem - już mam siwę kępki włosów a do tego nad wszystkim rozmyślam, pogubiłem się we własnym życiu i nie wiem co mam zrobić a kto ma to wiedzieć jak nie JA SAM ?
Po co takie osobniki jak ja żyją skoro komplikują sobie i wszystkim dookoła życie ? Czy zdecydowanie przychodzi z czasem czy można to jakoś posiąść? Czy mogę dowiedzieć się co ja chcę od siebie ?