Cześć.
W mojej głowie ciagle siedzi coś, czego nie mogę przetrawić.
W wieku 18 lat poznałam chłopaka, który mnie ‚uwiódł.’ Przed nim miałam jakieś szkolne miłostki, ale nic z tego nigdy nie wyszło, wzdychałam do nich, ale nie byli mną zainteresowani. Z kolei ja nie byłam zainteresowana tymi, którzy byli zainteresowani mną - i to była większość. W końcu pojawił się chłopak, który tak długo o mnie zabiegał, że z rozczulenia dałam mu szanse. I tak razem byliśmy 7 lat. Nigdy nie miałam motyli, nie pociągał mnie. Najpierw podobało mi się, że ktoś jest we mnie tak bardzo zakochany, z czasem pojawiło się zaufanie, bezpieczeństwo i fakt, że mogę na kimś polegać. Mam trudny charakter, dominujący, dlatego uważałam, że miłość spadła mi z nieba. I tak to trwało, aż się całkiem nie rozwaliło. Od rozstania minęło pół roku, cieszę się, że tak się stało, bo nie byliśmy dla siebie. Jednak spokoju nie daje mi fakt, że tyle czasu byłam gotowa być z osobą w której nie byłam zakochana. Kochałam, ale nie byłam zakochana. Jakbym z góry przyjęła, że nie czekają mnie w życiu żadne uniesienia i mam się cieszyć z tego co mam.
Teraz patrzę na facetów i mam te same uczucie jak przed związkiem. Wszyscy wydają mi się nudni, nieodpowiedni, mam te poczucie, że będzie mi lepiej samej, niż z kimś na siłe. Nawet nie chce mi się na randki chodzić, bo takie poznawanie się też wydaje mi się na siłę. Musiałby mnie jakiś piorun sycylijski trafić, ale wtedy dostaje paraliżu przed facetem i nie jestem w stanie tak naturalnie się zachowywać, jak przy innym chłopaku, który mi się nie podoba (a tacy są zwykle oczarowani)
Przeraża mnie myśl, że skoro do tej pory nie przeżyłam romantycznej miłości to już nic z tego. Pioruny sycylijskie nie istnieją, a mnie czeka kolejne ‚no to spróbujmy, zobaczymy co z tego będzie.’ Niby mam 26 lat i jeszcze kilka lat szaleństwa, ale czy cuda się zdarzają, skoro się nie zmieniło nic od czasów nastoletnich?