Witajcie,
jestem w związku 6 lat. Partner nigdy nie był zbyt uczuciowy, ale dawałam sobie jakoś z tym radę, bo takiego go pokochałam i akceptowałam to. 2.5 roku temu zaczął przejawiać bardzo nieładne zachowania, z boku przyjaciółki mówiły mi, że nigdy by sobie na takie odzywki nie pozwoliły, a ja nie wiedziałam o co im chodzi i ciągle go usprawiedliwiałam. Zaczęliśmy wspólną pracę, która jak on twierdzi spowodowała to, że on w nerwach wyżywał się na mnie (słownie). Przepraszał i żałował, ale nie na długo, bo to wracało. W pracy poradziliśmy sobie z komunikacją, ale w życiu prywatnym bywa naprawdę "trudny". Na przykład potrafił pytać dlaczego coś nie jest na miejscu (ale nie jeste pedantem, po prostu nie mógł czegoś "już" znaleźć) albo dlaczego nie wiem gdzie coś jest skoro powinnam. Kwiatów, obchodzenia świąt = zero. Mnóstwo sytuacji, które wysysały ze mnie energię, deprecjonowanie moich zdolności, twierdzenie, że nie jestem przebojowa, nudna itp...(teraz to zmienia, ale bardzo powoli zapominam o tym) Wiele razy dawałam mu do zrozumienia, że mam tego dość, ale czuł się bardzo pewnie i nie traktował tego serio. Trzy tygodnie temu zamieszkaliśmy osobno, powiedziałam, że nie daję już rady i muszę pobyć sama ze sobą, rozpoczęłam terapię, terapeuta też mówi, że mam być teraz jak najbliżej siebie i robić to, co ja czuję. On twierdzi, że ta przerwa uświadomiła mu jak bardzo mnie kocha, jest czuły, mówi, że szykuje dla mnie niespodziankę, że teraz już może się ustatkować (w tej kwestii raz był gotowy, raz nie i ciągle się wahał mówiąc, że się po prostu boi ).
Mam 26 lat, aktualnie małe problemy zdrowotne co też zaprząta mi głowę, z jednej strony czuję, że może on faktycznie się zmieni, bo wiem, że w innych kwestiach potrafi nad sobą pracować i teraz potrzebował takiego kubła na głowę, a z drugiej mam obawy, że po zaobrączkowaniu to wszystko wróci... Ponadto nie lubi mojej rodziny, przyjaciółki... Teraz twierdzi, że dla mnie może się ze wszystkimi spotykać, byle było między nami ok. Wyszedł z propozycją wypisania wzajemnych potrzeb jakie mamy w związku i pracą nad tym.
Z jednej strony boję się, że nie spotkam wartościowego, wiernego i dobrego mężczyzny, że "czas goni"... Tu odzywa się moje zaniżone też niestety w dużej mierze przez niego poczucie własnej wartości, a z drugiej strony jakiś głos mówi mi, że przecież jestem atrakcyjna, mam duże powodzenie wśród mężczyzn, mam dobrą pracę, jestem zaradna, lubię seks, rzadko nie mam na niego ochoty (oczywiście z jednym facetem, nie jestem rozwiązła), marzę też o cieple rodzinnym i dzieciach. Tak jakby czuję, że mam w tym wszystkim równowagę i jest to coś, czego faceci szukają, ale ja boję się, że nikt tego nie doceni tak jak on . I te dwie strony strasznie się ścierają, oczywiście wygrywa ta niepewna siebie, boję się zrobić ten krok, że będę żałowała, bo może on faktycznie się zmieni i to wszystko dostanie już inna kobieta. Ale moje uczucie jest też już inne, to nie ta sama miłość co 2.5 roku temu zanim się to wszystko zaczęło. Kiedyś na myśl o rozstaniu zalewałam się łzami, dziś na chłodno kalkuluję jak może być... To dla mnie jakiś sygnał wewnętrznej zmiany, ale nie umiem jej nazwać. Obawiam się, że może miłość wygasa, ale nie mogę tego pojąć, bo świata poza nim nie widziałam. Patrząc na wspólne zdjęcia żal mi odejść, tyle wspomnień, chwil, ale jednocześnie jest lęk przed tym czy będzie lepiej czy nie. On też raz powiedział, że będziemy pracować nad związkiem, ale nikt nie wie jak będzie za 10 lat, kontraktu na miłość nie podpiszemy, że to tak nie działa...
Męczy mnie moje rozchwianie, niezdecydowanie, nie umiem sama sobą wstrząsnąć, co mam jeszcze zrobić, na jakie pytanie sobie odpowiedzieć żeby obrać jeden kierunek?