Cześć,
Forum czytam od lat, kilka razy z innych kont sama się udzielałam czy to doradzając, czy sama prosząc o rady. Tym razem jednak chciałam podzielić się z wami historią, która może (i powinna) być przestrogą dla każdej z was. Historia ta jest już zakończona, emocje poukładane, wnioski wyciągnięte - chcę, by skorzystał z tego ktoś jeszcze, nawet, jeśli będzie to jedna osoba. Jest to o tyle, moim zdaniem, ciekawe, że uważam się za osobę bardzo pewną siebie, wartościową i inteligentną, a wpadłam jak śliwka w kompot. Jak?
X poznałam na wyjeździe integracyjnym. W tym momencie miałam 21 lat, byłam prawie rok po zakończonym 5-letnim związku. Wrzucono nas do wspólnej grupy i o dziwo pamiętam, że na początku zrobił na mnie kiepskie wrażenie. Takiego dziwaka, troszkę się do mnie przyczepił i go po prostu unikałam. Jak mam być szczera, pierwszego dnia obozu i naszego pierwszego spotkania nie pamiętam za bardzo, dopiero on odświeżył mi pamięć. Na samym obozie rozmawialiśmy kilka razy, aż po pijaku raz złapaliśmy kontakt. X miał 1,80 wzrostu, ważył 56 kilo, mimo 21 lat na karku miał ogromne zakola, nosił okulary, a z urody był przeciętny w stronę nieurodziwego. Zdawał się być nieśmiały, ale nie miał problemu zagadywać do ludzi, za to był bardzo miły i cichy. Zastanawiałam się, czy umiałby krzyknąć. Ja - drastyczne przeciwieństwo. Atrakcyjna, ekstrawertyczna dusza towarzystwa, która uwielbiała być w centrum uwagi. Piłam na umór, flirtowałam na umór, kładłam się ostatnia i wstawałam pierwsza, by poroznosić z śniadania kanapki wszystkim skacowanym ludziom. Przefarbowałam włosy na czerwono i miałam zabawę życia. Mimo to złapaliśmy kontakt i tak się złożyło, że po obozie pojechał ze mną do mojego miasta pochodzenia i został jeszcze 2 dni. Bardzo szybko i bardzo blisko się zaprzyjaźniliśmy, choć działał mi na nerwy nierzadko.
Zauważyłam, że jest potwornym melancholikiem, opowiadał mi o depresji, myślach samobójczych, o tym co mu się przytrafiło. Ciągle analizował siebie, znajdował we wszystkim symbole, generalnie miałam wrażenie, że chce być nieszczęśliwy. Ja, jako osoba skrajnie konkretna, realistyczna, logiczna - w duchu troszkę miałam dość jego mówienia o duszach, symbolach, karmach. Pływał w chmurach, ale taki był i broń boże nie zamierzałam mu mówić, że to źle. Lubiłam go, słuchał mnie. Pomyślałam, że przyda mu się ktoś taki jak ja, kto ściągnie go na ziemię, otworzy na świat, pokaże, że nie trzeba się tak przejmować. Ja zaś zazdrościłam mu tego, że był po prostu taki dobry. Miał piękną duszę, moralność której nigdy nie potrafiłam osiągnąć.
Zszokował mnie. Opowiadając o narkotykach, LSD, extasy i tym podobnych. Sama rekreacyjnie spożywałam, ale nie spodziewałam się tego akurat po nim. Opowiadał, że miał dziewczynę od 2 lat i najlepszego przyjaciela od dziecka. Opowiadał, że była nimfomanką. Oraz o tym, jak ich przyłapał. Nie powiem, to była szokująca dla mnie informacja, też w tym aspekcie, że wydawał mi się być kompletnie nieatrakcyjnym jako partner, psychicznie i fizycznie. Było mi go szkoda...
Oficjalnie się zżywaliśmy coraz bardziej, widząc się niemal codziennie. Powoli, z dnia na dzień byliśmy coraz bliżej. Przytulaliśmy się do snu, później po pijaku był jakiś całus. Raz wzięliśmy razem MDMA, udawałam wtedy, że jest moim chłopakiem. Rano wziął to na serio i zaczął to drążyć. Dziwnie chodził mi po głowie. Dużo się wtedy zmieniło, przedstawił mnie znajomym którzy byli absolutnie wspaniali, pokazywał miasto do którego się przeprowadziłam. Cały nowy świat. Okazało się, że nie jest samotny. Przeciwnie! Miał o wiele więcej znajomych niż ja. Bardzo dobrych ludzi - oceniałam go też po nich. Był całkiem zabawny, no i taki dobry... Dobry, to mi w nim tak imponowało. Ten jego wieczny spokój, że nie potrafił krzyknąć.
Był tym, czego szukałam po ex. Kogoś inteligentnego, spokojnego. Z kim będę mogła stworzyć związek pełen szacunku, zrozumienia i miłości. Ten spokój i dobroć mnie przyciągały. Powoli przestałam widzieć jego nieatrakcyjność, zaczęło mi się podobać, że jest taki chudy, miał ładne usta. On też zorientował się, że na zewnątrz jestem wariatką, ale w środku jestem bardzo poukładana. Stało się - zaczęliśmy się zbliżać, choć to on był tym, który naciskał.
Ja.. jestem związkofobem. Było mi dobrze samej, nie szukałam nikogo. Byłam stabilna emocjonalnie, chciałam zacząć od nowa w innym mieście, bałam się komplikować sobie życie. Dlatego raz od niego uciekałam, a raz chciałam. Nie potrafiłam się zdecydować. Szczerze, to chciałam, żeby powoli to wyszło samo, a on chciał deklaracji, już. Wtedy była akcja numer jeden.
JEDEN. Kiedy u niego byliśmy, pokłócił się z mamą. Krótko, mocno. Potraktował ją bez szacunku. Widać było, że wiedział, co ją zaboli i to powiedział. Na koniec trzasnął drzwiami i przyszedł do mnie mówiąc, że ona chce żeby on był nieszczęśliwy. Byłam w szoku. Zachował się jak dziecko. Zniechęciło mnie to do niego i bardzo się odseparowałam. Powiedziałam mu, co mi się nie spodobało, a on zareagował o dziwo zrozumieniem. Powiedział, że może faktycznie, że musi z nią porozmawiać, zmienić swoje zachowanie. Pomyślałam "super! mam faceta, który potrafi zauważyć błąd i reagować". Pamiętam jeszcze, że radziłam się mamy. Mówiłam, że nie wiem, ten chłopak ma problemy emocjonalne, nie wiem czy to dobry pomysł. "Jak nie spróbujesz to się nie dowiesz".
W tamtym momencie wiedziałam o nim kilka rzeczy. Oprócz tych, które lubiłam, wiedziałam że jest dziecinny, emocjonalny, romantyczny do bólu. Wzięłam go z tym. Spróbowałam. Po całym okresie :raz bliżej, raz dalej: wpadłam jak śliwka w kompot. Był moim ideałem. W końcu niezazdrosnym, rozumiejącym przyjacielem, z którym mogłam palić skręty, rozmawiać o wszystkim, był dla mnie absolutnie prze-kochany, dbał o mnie. Fascynował mnie jego głos, dawał poczucie bezpieczeństwa. Poruszał się w taki sposób, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam, uwielbiałam go oglądać. Kiedy się przytulaliśmy, czułam się jak nigdy, w końcu na swoim miejscu. Mogłam tak bez końca. Seks okazał się być absolutną petardą, po raz pierwszy w życiu miałam orgazmy. Miał takie dobre i niewinne spojrzenie na świat, kompletnie inne od mojego. Uwielbiałam patrzeć przez jego pryzmat, chciałam być dla niego najlepszą wersją siebie. Wszystko mnie w nim fascynowało.
Widziałam co prawda, że jest mało ambitny. Zauważałam, że jest niepracowity. Powoli widziałam coraz bardziej, że jest skupiony na sobie. Po 3 miesiącach zauważyłam, że często mi narzuca sposób myślenia. Widziałam, że ma problemy. Chciałam pomóc mu to uporządkować. Miał braki z zakresu wiedzy, jak postępować w związku, ale był chętny do pracy.
Wszystko nadrabiał miłością, uczuciowością. W tym okresie widywaliśmy się codziennie, każdego dnia. Byliśmy razem na kierunku. Ja zawsze byłam dobrą uczennicą. To był kierunek inżynierski i mój konik - celowałam w stypendium. Pojawiało się sporo zgrzytów, bo on dostał się z ostatniego miejsca. Nie wiem, co tam robił, kompletnie sobie nie radził. Miałam wrażenie, że nawet nie próbuje. Nie chodził na zajęcia, unikał problematycznych tematów. Kiedy przychodziło do wspólnej nauki, potrafił płakać. Mam wrażenie, że wiedział od razu, że nie zda, ale to było trzecie podejście do studiów i nie wiedział co dalej. Wtedy zaczęłam zauważać, że cokolwiek się nie dzieje, zwala winę na innych. W bardzo dziwny, chory sposób, nie potrafił znieść krytyki ani wziąć żadnej odpowiedzialności.
CDN.