Hej, chciałabym pokrótce opisać sytuację, która ma miejsce w moim związku i liczę na radę od osób trzecich.
Otóż jestem z facetem niecałe dwa lata. Po roku zamieszkaliśmy ze sobą. W życiu codziennym jest w porządku, mój problem bardziej dotyczy podejścia do kwestii finansów i ogólnego, szeroko pojętego wsparcia.
Studiowałam w małym mieście, zaraz po ich ukończeniu zostałam na miejscu głównie ze względu na mojego partnera, myślę o nim poważnie, nie chciałam żadnej rozłąki, toteż bardzo szybko znalazłam pracę. Moja kariera nie trwała zbyt długo, bo trzy miesiące (zrezygnowałam praktycznie z dnia na dzień, pieniądze, które zarabiałam były godziwe, ale nie wytrzymałam psychicznie przez swojego szefa, który non stop mi ubliżał, potrafił wyzywać od idiotek itp. Na początku zaciskałam zęby i jakoś to wszystko szło do przodu, jednak w którymś momencie po prostu pękłam i odeszłam). Wiem, że to była lekkomyślna decyzja, ale trudno, stało się, odłożyłam trochę pieniędzy i wiedziałam, że dam radę, aby przeżyć jakoś ten czas, kiedy byłam bezrobotna.
Niestety, szybko przyszło zderzenie z rzeczywistością. Moje bezrobocie trwało parę miesięcy, dopiero niedawno znalazłam pracę. Można powiedzieć, że przez ten czas miałam depresję, byłam w dołku, ponieważ chodziłam od drzwi do drzwi i nigdzie nie mogłam znaleźć zatrudnienia. Mój facet doskonale wiedział o tym, jak się sprawy mają, pocieszał mnie jedynie, że "będzie lepiej i wszystko się poukłada". W czasie tego mojego bezrobocia było parę uroczystości jego rodziny, gdzie nie obyłoby się bez prezentów. Powiedziałam wprost, że nie chcę i nie pojadę na urodziny jego kuzyna, bo najzwyczajniej w świecie nie mam pieniędzy. On na to, że sobie nie wyobraża, aby mnie tam nie było, że MUSIMY być tam razem, że mam się o nic nie martwić. Jak powiedziałam, że nie chcę jechać, to jego rodzina chodziła nadąsana (oni nie wiedzieli o mojej sytuacji, więc do nich pretensji nie mam, żal mam do faceta). No i ok, pojechałam. Zaraz po powrocie stwierdził, że musimy się wszyscy rozliczyć za benzynę... gdzie doskonale wiedział, że ja wtedy liczyłam każdy grosz.
Kolejnym przykładem była sytuacja, gdzie były jego imieniny, niefortunnie wypadało to tak, że moje były w podobnym okresie, jako pierwsze. Dostałam od niego prezent, za który podziękowałam. Niestety nie byłam w stanie odwdzięczyć się tym samym, ale starałam się jakoś fajnie zaplanować "jego" dzień. Pod koniec usłyszałam z żalem, że "nic ode mnie nie dostał"... pewnie to moja wina, bo faktycznie, prezent nie musi kosztować wiele, ale to był czas, kiedy ja ograniczyłam wszystkie wydatki do minimum ze strachu przed tym, ile moje poszukiwania pracy będą trwały.
Byłam w takim dołku, że rozważałam powrót do rodzinnego miasta, co mi zaproponowała sama moja mama, pomyślałam, że wrócę w momencie, kiedy już znajdę pracę, o czym poinformowałam partnera. On odrzekł, że po co mam wracać, skoro tutaj jest mi dobrze? Stwierdziłam, że niebawem nie będę miała za co żyć, usłyszałam tylko, że mnie rozumie, ale jakoś sobie poradzimy.
I to chyba wszystko na temat wsparcia. Wiem, że mój post może brzmieć roszczeniowo, niemniej jednak mi zupełnie nie chodzi o to, aby ktoś mnie utrzymywał. Bardziej zawiodło mnie to, że ja zawsze daję z siebie wszystko i miałam sytuacje w przeszłości, gdzie mój już były partner został bez dochodu - wzięłam to na swoje barki i nigdy nie wypominałam pieniędzy i ich nie żałowałam (a nigdy wiele nie zarabiałam i pewnie prędko nie będę). Po prostu uważałam, że to naturalna kolej rzeczy, aby pomóc i takie są podstawy. Nawet w momencie rozstania nie przyszło mi do głowy, aby to wypomnieć. Tymczasem tutaj mam wrażenie, że rozmawiam z osobą oderwaną od rzeczywistości, jakby pieniądze rosły co najmniej na drzewie.
Co mam myśleć o tej sytuacji?