Kiedyś poznałem dziewczynę, mógłbym długo opisywać, była moją jedyną. Mówiła że mnie kocha jak nigdy nikogo, że takiej milosci jeszcze nie czuła, że będziemy zawsze razem - ja to odwzajemniałem, chciałem być z nią zawsze i to nigdy się nie zmieniło. To było 7 lat temu.
Miałem 18 lat, dopiero kończyłem liceum, nie znałem życia. Wiedziałem że muszę studiować i pracować, osiągać dobre rezultaty, ona uświadamiala mi to. Pociągała ją moja wiedza, zaradnosc, plany na zycie, mowila ze czuje sie bezpiecznie jak z nikim. Pierwsze kilka miesięcy było wyjątkowe.
Byłem postawiony w sytuacji przekraczającej możliwości osoby w tym wieku. Z niektórymi rzeczami radziłem sobie, z innymi nie umiałem. Ona nie była zadowolona ze stanu naszych finansów, chciała życia na lepszym poziomie, ja jedyne co mogłem to pracować dorywczo, fizycznie w weekendy (w dni robocze studia dzienne i praca w stałym miejscu). Miałem własne studia, ona chciała widzieć we mnie tego zdolnego chłopaka, chciała moich wysokich ocen, stypendium rektora, udziału w kołach naukowych.
Byłem dobry w chemii. Chciała żebym jej tłumaczył, robił dla niej zadania, sprawozdania, przygotowywał do kolokwium. To był warunek spędzania przez nas czasu w taki sposób jak para. Mi zależało, po prostu, żeby moja dziewczyna miała dobre wyniki i dobrze się czuła. Zaniedbywałem wszystko inne żeby ją nauczyć. Wściekała się gdy czegoś nie rozumiała, to była moja wina że nie umiem wytlumaczyc. Wsciekala sie na mnie gdy nie zaliczyla albo dostala niską ocenę.
Byłem otwarty, zawsze jej słuchałem gdy miała problem, zawsze doradzałem albo próbowałem rozwiązać. W długotrwałych chorobach, spadkach nastroju, byłem z nią zawsze, nigdy nie zostawiłem, nie zdradziłem. Nie miałem nałogów, kolegów, koleżanek, żadnej przemocy, krzyków, kłótni, z mojej strony zawsze spokój, bez żadnego wyjątku.Zapytacie o cokolwiek, nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy, tak powszechnych w waszych zwierzeniach na temat mezczyzn.
Oprocz pierwszych kilku miesięcy nigdy nie byłem wystarczająco dobry. Wedlug niej zawsze cos bylo do zmiany, poprawy, i przez to nie zasługiwałem na nią. Dawała jednak nadzieję, a gdy moja walka o nią już prawie była skuteczna, okazywało się że nic z tego.
Po latach nieprzerwanej walki o związek, w końcu nastąpił mój całkowity upadek - nagłe załamanie, utrata pracy. Kilka tygodni później dołożyła mi mówiąc, że poznala kogos innego, kto jest lepszy ode mnie, a my do siebie nie pasujemy i nigdy nie będziemy razem. Wprost mówiła ze woli jego ode mnie. Nie powiedziałem nic, pojechałem do domu, nie jadłem przez 5 dni, byłem w zamknięciu na bardzo długo. Ona nie interesowała się już nigdy więcej.
Powoli dochodzę do siebie, mam rodzinę przy sobie, i zastanawiam się - czy to jest ten kryzys męskości? czuję nienawiść wobec samego siebie, że nie byłem wystarczająco silny żeby temu podołać. Tylko czy inni byliby w stanie? Dlaczego chlopak po prostu kocha, a dziewczyna potrzebuje spełnienia przez chlopaka setek warunkow które naprawdę, z mojej perspektywy, wykluczały się? Czy ktokolwiek potrafiłby być takim bogiem? jeśli tak, pozostawie takim mezczyznom związki, i życzę sukcesów. Dalem z siebie wiecej niz moglem sobie wyobrazić, ponioslem porazkę. Wolę być w oczach spoleczenstwa nieudacznikiem mieszkającym z rodzicami, niż nie podołać dorosłości w której trzeba być wszechmocnym herosem.