Witam was Pisałam tutaj już na tym forum na temat problemów w związku, który obecnie niedawno zakończyłam. Dotarło do mnie, że ta relacja jest toksyczna. Chciałabym podzielić się z wami swoją dłuugą historią odnośnie nieradzenia sobie w relacjach towarzyskich i prosić o radę w temacie. Z góry bardzo dziękuję za przeczytanie i wybaczcie mi za mój obszerny i dość chaotyczny post
. Mam też nadzieję, że trafilam we właściwą kategorię. Do rzeczy:
Praktycznie całe moje życie czułam się samotna i odrzucona. Niedawno zakończyłam mój 1,5 roczny pierwszy poważny związek i uświadomiłam sobie, że tak naprawdę oprócz rodziców - nikogo nie mam. Całe życie miałam problemy z nawiązywaniem i UTRZYMYWANIEM ZNAJOMOŚCI. Nie mam pojęcia co robię nie tak! Od zawsze marzyłam o tym, by otaczać się przyjaciółmi. Zawsze chciałam robić z nimi fantastyczne rzeczy, wspierać ich w potrzebie i móc polegać na nich w razie, gdy ja tej pomocy będę potrzebować. Dla mnie to prawdziwa definicja przyjaźni/koleżeństwa. Problem w tym, że... ja tych przyjaciół nigdy nie miałam, a przynajmniej wydawało mi się, że mam. Niedawno był chłopak, z którym spędzałam 80 % czasu wolnego.. Obecnie rozstałam się i mam kilku znajomych na uczelni, ale to nie są żadne głębsze relacje. Bardziej, żeby raz na ruski rok wybrać się na piwo po sesji i trochę się pośmiać. Nic więcej. Z liceum mam 2 koleżanki, z którymi mam bardzo sporadyczny kontakt. Oprócz tych paru powierzchownych kontaktów NIE MAM PRAKTYCZNIE NIKOGO.
Jako dziecko wychowywałam się na wsi na kompletnym odludziu, gdzie dosłownie każdy ma problem, żeby do mnie dojechać. Obecnie dalej tam mieszkam, ale z racji tego, że studiuję - przeniosłam się do miasta a do domu zjeżdżam w każdy weekend. Kiedy byłam mała pamietam, że dużo przebywałam w obecności dorosłych (rodzice, rodzina, dużo starsze rodzeństwo, znajomi rodziców), natomiast pierwszy kontakt z równieśnikami miałam dopiero w zerówce. Dlatego w szkole w kontaktach towarzyskich kompletnie sobie nie radziłam. Na początku jeszcze jako tako - znalazłam sobie jakichś znajomych, było okej. Problemy zaczęły się pojawiać w klasach 4-6, gdzie zaczynałam być odtrącana przez rówieśników. Wycofywałam się stopniowo. Czasami miałam ten problem, że nie wiedziałam do konca jak się zachowuję. Zdarzało mi się mowić jakieś na maksa dziwne i niestosowne do sytuacji rzeczy. Byłam nieśmiała, dlatego chcąc mieć temat do rozmowy plotłam jakieś dziwne rzeczy nie zdając sobie z tego sprawy (mówiąc np. na wycieczce w grupie osób ile pieniędzy ma koleżanka z klasy itp...). Miałam wrażenie, że ludzie się ode mnie odsuwają a ja nie wiedziałam dlaczego. W naszej klasie pojawił się kolega, który szybko zaprzyjaźnił się z wszystkimi z klasy. Miał dobre teksty, dobre poczucie humoru - każdy chciał się z nim zadawać. Ja byłam nudna, nietowarzyska z coraz niższą samooceną dlatego praktycznie zawsze byłam "na doczepkę" z innymi. Nigdy nie czułam się równa z innymi, zawsze postrzegałam się jako odludka i pewien margines towarzyski.
KOniec podstawówki i gimnazjum. Chyba najgorszy okres. Byłam w konflikcie z owym kolegą x - i siłą rzeczy z całą klasą, bo cokolwiek zrobiłam nie tak - jakikolwiek błąd - on buntował wszystkich przeciwko mnie. A wszyscy oczywiście wtedy byli pod jego silnym wpływem. Powinnam była się z nim nie zadawać w ogóle za takie traktowanie. Ale z racji, że nie miałam nikogo (zero siły przebicia w towarzystwie), to wróciłam z podkulonym ogonem i dalej się z nim trzymałam. Moja samoocena sięgała dna. Wtedy zaczęłam wpadać w zaburzenia odżywiania (które w pewnym mniejszym stopniu utrzymują się do dziś). Do tej pory myślę, że klasa uważała mnie za totalną sierotę nie mając do mnie szacunku. W gimnazjum poznałam moją (byłą jak się okazuje) przyjaciółkę. Bardzo się cieszyłam - moją pierwszą przyjaciółkę. Mogłyśmy się zwierzać nawzajem. Odwiedzałyśmy się często, dużo spedzałyśmy ze sobą czasu, nocowałyśmy u siebie czasem. Niestety, gdy byłam juz na 1 roku studiów - znalazła sobie faceta. Przestała się odzywać pierwsza a potem kontakt sie urwał. Byłam bardzo zawiedziona, bo nawet nie zaprosiła mnie na 18-stkę, nie wspominając o tym, że niedawno dowiedziałam się o jej ślubie - który odbył się rok temu. Chciałam chociaż złożyć jej życzenia.. To był cios.
Liceum - nasilające się problemy z wagą, zaburzeniami odżywiania, ze sobą. Zazdrościłam wszystkim, czułam się najgorsza, nudna i najbrzydsza (problemy z wagą). Wciaż nieśmiała, na maksa zakompleksiona i niewidzialna w towarzystwie. Miałam potworny żal do wszystkich, że nikt do mnie nie zagada, że wszyscy traktują mnie jak powietrze. Oprócz paru koleżanek z klasy i jednej z poza klasy nie miałam nikogo. Inne koleżankii imprezowały, bawiły się - w końcu to najlepszy okres w życiu, a ja siedziałam na odludziu nie mając nawet prawka, żeby się gdziekolwiek wyrwać - wieczny problem z dojazdem gdziekolwiek oraz problemy z zaburzeniami odżywiania zamknęły mnie w 4 ścianach. Przed maturą poznałam przez internet mojego 1 chłopaka. Nie wiem co w nim widziałam, ale bardzo mocno się zauroczyłam, żeby nie powiedzieć, że się zakochałam. Byliśmy bardzo krótko - on mnie rzucił. Mimo to świat mi się zawalił. I znowu ktoś mnei porzucił, bo pewnie byłam za nudna, zbyt mało towarzyska, albo za bardzo zdesperowana. Każdą wolną chwilę spędzałam w domu i wegetowałam sobie tak do czasu studiów.
Studia - Najlepszy okres w życiu, gdzie wzięłam się garść, postanowiłam zacząć z czystą kartą i zostawić smutną i pełną samotności przeszłość. Tutaj poznałam znajomych, czułam się po raz pierwszy w życiu akceptowana taka jaka jestem, czułam, że mój głos jest ważny. Czułam, że nie jestem żadnym marginesem, tylko równą koleżanką jak każdy inny. Tutaj najwięcej zmieniło się w moim życiu. Po raz pierwszy w życiu wyszłam gdzieś ze znajomymi bawiąc sie świetnie. Inne środowisko, inna mentalnosć ludzka. Tutaj odżyłam naprawdę. Mimo wszystko dalej trudno mi przebić mur znajomość-przyjaźń. Nie mam tu żadnych przyjaciół. No moze poza 2 koleżankami, ale one teraz wogóle nie mają czasu - praca, studia, chłopak. Poza tym jestem dojeżdżająca (100 km) i znów przeszkody..
Dziś - siedzę sama w 4 ścianach, jak sobie pomyślę o kontaktach towarzyskich - to wszyscy mnei zostawiali, porzucali albo odrzucali. Naprawdę nie mam żadnych głębszych relacji. Od zawsze głęboko pragnęłam przyjaźni z ludźmi, ale nigdy nie mogłam jej zaznać. Czuję się przez to gorsza. To tak bardzo boli, gdy patrzę jak moi znajomi trzymają się w 2-3 osoby, przyjaźnią się, pewnie też zwierzaja się sobie nawzajem - mają tak piękną przyjaźń o której zawsze marzyłam... Potwornie boję się, że pewnego dnia obudzę się bez przyjaciół, bez faceta, bez rodziców (obecnie mają po 60 lat) ... Czuję się samotna i nie mam pojęcia co robię nie tak!!!.
Zachowuję się stosownie - czesto aż za stosownie bo mam hamulce, że powiem coś niestosownego. Dlatego też często hamuję się, by powiedzieć coś zabawnego żeby nie wyjść na kretynkę. Wszyscy są wyluzowani a ja czuję się jak totalny świr, który potrafi tylko głupio się uśmiechać, zamiast żartować jak inni. Nie potrafię się wyluzować. Mam trudności z nawiązywaniem znajomości. Wszędzie musi mi towarzyszyć ktoś znajomy. Oprócz tego jestem miła, pomocna, życzliwa, staram się nie odmawiać nikomu pomocy - i często otrzymuję to samo w zamian, ale nic więcej! Mam po prostu znajomych... Chcę mieć przyjaciół, otaczać się licznie ludźmi i NIE BYĆ SAMA!! I wiecie, to nie tak, że nie lubię być sama - jestem introwertykiem, więc samotniczy tryb życia mam we krwi i dobrze mi z tym. Natomiast taka samotność dobija.
Co do poznania faceta, czasem śmieszy mnie, gdy ktoś mówi - że miłość przytrafia się zupełnie przez przypadek. Taa.. najpierw trzeba wogóle pozwolić sobie na to, by do kogokolwiek zagadać i w ogóle być otwartym na ludzi. Mnie to nie dotyczy. Trzeba przestać być zdesperowaną, trzeba mieć znajomych, PRZYJACIÓŁ i żyć też dla nich.. a ja praktycznie żyję (właściwie żyłam) dla faceta. Potwierdziło to 1,5 roku mojego związku. Teraz nie mam co ze sobą zrobić. Mam obowiązki, czas dla siebie, jakieś pasje... ale bez przyjaciół trochę do dupy to życie... Co mam robić? Jak przebić skorupę nieśmiałości i trudnej przeszłości??? Mam dość bycia samej! Nie chodzi koniecznie o posiadanie faceta, ale bliskich znajomych, przyjaciół!Jak to zrobić? Mam wrażenie, że nie wychowano mnie na istotę społeczną i muszę nauczyć się życ z ludźmi od podstaw. Myślę o jakiejś terapii, dobrym psychologu gdy tylko zacznę na siebie zarabiać. Co radzicie w tej sytuacji??? Ta samotność mnie dobija Pomocy!