Witam drogie Panie oraz szanownych Panów.
Temat naszego tutaj spotkania jest następujący: otóż ja sam mam już 45 wiosen za sobą, moja obecna partnerka 40,
oboje posiadamy dzieci z poprzednich związków, ja syna lat 10, ona córkę lat 14 oraz syna lat 8. Jesteśmy razem od 2 lat.
Jesteśmy razem, to może za dużo powiedziane, bo mieszkamy ze sobą od paru miesięcy, a wcześniej spotykaliśmy się tylko w weekendy,
jednak nie ma to większego znaczenia dla sprawy w zasadzie, gdyż to o czym chciałem opowiedzieć, ma miejsce właściwie od samego początku.
Od samego początku naszej znajomości jej syn jest w stosunku do mnie na NIE i to niezależnie czego aktualnie sytuacja dotyczy.
No dosłownie o co tylko go nie poproszę, za każdym razem słyszę NIE. Czy to chodzi o zapięcie pasów w samochodzie,
czy złapanie za rękę przechodząc przez ulicę, czy obejrzenie jakiegoś filmu, wyjście wspólne gdziekolwiek, robienie czegokolwiek razem,
o takich czynnościach jak odrabianie lekcji czy wyjście do szkoły nie wspominając, nie ma sensu wymieniać wszystkiego po kolei,
bo zajmie to godzinę i szkoda na to czasu. Nie ma rzeczy o którą bym tego dzieciaka poprosił i nie usłyszał w odpowiedzi NIE.
Samo to może miałbym gdzieś, gdyż generalnie mi to kalafiorem wisi, po prostu nauczyłem się nie zwracać na to uwagi i tyle,
głównie dlatego, że mamusia, znaczy partnerka moja w sensie, udaje że nic nie widzi i niczego nie słyszy, zostawiając mnie samego
z niesfornym gówniarzem, który mnie w ogóle nie słucha, a co gorsza, kiedy sprawy stają na ostrzu noża i powinna jakoś zareagować,
to jeszcze się nie zdarzyło, żeby stanęła po mojej stronie i opieprzyła dzieciaka czy nakazała mu wykonać polecenie, które ja wydałem.
Zawsze, za każdym razem w krytycznym momencie, kiedy już nie ma pola do negocjacji i któryś z nas dwóch musi odpuścić, tym kimś muszę być ja.
Żeby zobrazować może podam najświeższy przykład z wczoraj. O godzinie 22 wieczorem otrzymałem od mojej partnerki następujące dyspozycje:
- Ja muszę pojechać na chwilę do Agnieszki (imię koleżanki, oczywiście zmyślone na potrzeby wątku) jak wrócę to pozmywam, a ty wyślij dzieci do spania.
- Spoko.
Ona wyszła do tej koleżanki, a ja poszedłem do pokoju dzieci (jest godzina 22:11) informując, że o 23:00 mają być w łóżkach.
- Cooooo??? Nieeee!!! Dlaczegooooo...
- Super że się rozumiemy.
I wróciłem do swoich zajęć. Umyłem cały zlew naczyń, żeby już ona nie musiała, przygotowałem nam łóżko, położyłem dzieciaki, koniec.
Jest godzina 23:30 ona czyta książkę, ja oglądam program w tv... nagle do pokoju wpada ten jej syn i oznajmia że on nie chce spać.
Więc tłumaczę najspokojniej jak potrafię, że jest środek nocy i ma iść do łóżka, a on oczywiście że NIE i patrzy na matkę.
Ta udaje że jest zaczytana lekturą, więc ponawiam prośbę o udanie się do swojego pokoju celem zajęcia miejsca w łóżku,
dodając jednocześnie kategorycznym tonem, że to nie są negocjacje, tylko polecenie, które należy bez zbędnych dyskusji wykonać.
Dzieciak staje okoniem i NIE a widząc brak wsparcia ze strony matki (która nadal zawzięcie czyta i nie słyszy co się dzieje wokół niej)
sięga po argument ostateczny czyli zaczyna wymuszać na siłę płacz (stary numer, odstawia go za każdym razem) i w końcu osiąga efekt,
mamusia spokojnie odkłada książkę i rozwrzeszczanemu synusiowi pozwala zostać w naszym pokoju, żeby sobie pooglądał telewizję.
W drugim pokoju, mój syn już dawno leży w łóżku i się przysłuchuje całej tej żenadzie. Koniec.
Nie chciałem robić obory przy dzieciach, więc przemilczałem to co właśnie się stało, odczekałem aż pójdą wreszcie spać,
po czym przedstawiłem moje stanowisko w sprawie, że postępując w ten sposób po raz kolejny podważa mój autorytet, nie pierwszy raz zresztą,
a potem ma do mnie pretensje, że to na mnie spoczywa obowiązek budowania relacji z dzieckiem i to do mnie należy znalezienie sposobu na to,
żeby dzieciak mnie słuchał, że według niej facet powinien kochać jej dzieci i zabiegać o to, żeby one pokochały jego, a ja nie robię nic i żyję obok.
No więc tłumaczę dorosłej kobiecie, że to co ona robi, to nie jest żadne kochanie, tylko przejaw skrajnego lenistwa, które kiedyś się zemści,
bo zamiast wstać i zaprowadzić niesfornego gówniarza do pokoju, gdzie od godziny powinien już spać (sama przecież wydała takie zalecenie)
to się z nim pieści, wdaje w jakieś niepotrzebne rozmowy, nie zważając w ogóle na to, że w ciągu pół godziny chyba cztery razy kazałem mu iść,
a teraz ona pozwala mu zostać robiąc ze mnie idiotę i jeszcze sapiąc w moją stronę, bo ja taki niedobry dla tego dziecka jestem i nie dbam o relacje.
Próbowałem z nią o tym porozmawiać, to odwróciła się do mnie dupą rzucając na odczepne, że nie chce jej się gadać i mam zastanowić się nad sobą.
Na koniec dodam, że mieszka z nami jeszcze jej córka, trochę starsza od chłopca i z nią jakoś mogłem nawiązać relację bez żadnego wysiłku,
chociaż z tego co wcześniej o niej słyszałem zanim tą małą poznałem, to miał być skrajnie trudny przypadek i nie mam u niej szans. Ciekawe.
Normalnie ze sobą rozmawiamy, czasem całymi godzinami nawet jak jesteśmy sami, dziewczyna mnie lubi, ja ją też i jest miło sympatycznie.
Nie muszę jej o wszystko prosić po czterdzieści razy, żeby za każdym razem usłyszeć NIE i w ogóle nie odczuwam żadnej presji, żebym coś musiał.
A ten mały ma ciągle jakieś ALE wiecznie coś mu nie pasuje, cały czas jest na NIE, nawet się nie odzywa do mnie normalnie, tylko warczy burczy i się rzuca.
Mówię do niego chodź odrobimy lekcje. NIE. No chodź. NIE. W końcu siada. A raczej kładzie się na stole, wali pięścią i rzuca ołówkiem. Ja nic. Matka nic.
Spokojnie mu tłumaczę jak należy robić zadania (2 klasa podstawówki, nic trudnego tam nie ma) i proszę żeby się uspokoił. Trwa to jakieś 45 minut.
Przez 45 minut pobazgrał mi na złość całe ćwiczenia i nie zrobił nic, więc mu zapowiedziałem, że jeśli w ciągu 15 minut nie zrobi tego o co go proszę,
nie dostanie do końca dnia swojego telefonu, pozostając dalej niewzruszonym na jego coraz większe histerie. Matka siedzi z tyłu i obserwuje.
Wreszcie dzieciak zrozumiał, że jest bez szans i zaczął ryczeć, na co mamusia się od razu zerwała, odrobiła lekcje za niego i wręczyła mu telefon.
Czyli wyszło na to, że zmarnowałem godzinę czasu na robienie z siebie debila i wszystko to krew w piach, bo szczeniak i tak postawił na swoim.
Jak mam budować relację z takim dzieckiem i dlaczego to na mnie spoczywa ten obowiązek, a ona czuje się zwolniona i jeszcze rzuca mi kłody pod nogi?
Szczerze powiedziawszy, to mi osobiście żadna relacje z jej synem nie jest do niczego potrzebna, więc dlaczego niby to ja miałbym o nią zabiegać?
Jeśli młody mnie nie toleruje, to trudno, ja tam mogę z tym żyć, a jeśli jej to przeszkadza, to niech może sama się wysili choć trochę i coś zrobi,
a nie tylko stoi z założonymi rękami i obserwuje rozwój sytuacji, czekając kiedy wkroczyć, bo wujek nie daje sobie wejść na łeb i nasrać.
Tym bardziej, że ja mam syna, który do nasz przychodzi na weekendy i jej relacja z nim polega na tym, że w sobotę go zapyta jak tam w szkole,
a w niedzielę podgrzeje mu chrupki w mikrofali na śniadanie. I na tym koniec jej dbania o relacje z moim dzieckiem, bo ona ma swoje, ważniejsze.
Tyle tylko że ja nie mam do niej o to żadnych pretensji. Ja wiązałem się z nią. Nie z jej dziećmi. Nie uważam, żeby na mnie spoczywały jakieś obowiązki
z tytułu posiadania przez nią dzieci, tym bardziej że ona moje ma w nosie, zamieni z nim trzy słowa przez dwa dni jak u nas jest i w ma go w dupie.
No i stąd moje tytułowe pytanie, na kim i czy w ogóle spoczywa jakiś obowiązek budowania relacji z dzieckiem partnera, zwłaszcza w sytuacji gdy:
partner nie wykazuje najmniejszego nawet zainteresowania moim dzieckiem, a w stosunku do własnych przejawia nadmierne, chorobliwe wręcz obawy,
że dzieje im się straszna krzywda, kiedy muszą wykonać banalne polecenie jak na przykład położyć się do łóżka czy spakować sobie plecak do szkoły.
Moim zdaniem równie dobrze ja mógłbym oczekiwać od mojej partnerki, żeby budowała relacje z moim chorym dziadkiem na przykład,
który leży w łóżku i potrzebuje opieki, a oprócz tego jest wredny i złośliwy, no ale to mój dziadek i ma go pokochać jak własne dzieci.
Swoją drogą nigdy nie rozumiałem skąd się bierze jakieś dziwne przekonanie, że facet zainteresowany kobietą musi, nie może a MUSI obowiązkowo
zabiegać o względy potomstwa innego samca, który ją kiedyś zapłodnił i budowanie oraz dbanie o relacje powinno być jego życiowym priorytetem?
Może mi to ktoś objaśnić tak w skrócie? Nie chcę być niezręczny, ale moim skromnym zdaniem, dzieci partnera w związku są niejako przy okazji,
a nie kurde przede wszystkim, że wszystko jest postawione na głowie i podporządkowane tylko temu, żeby jej czy jego dzieciom było dobrze.
No bez jaj. Poza tym z jakiego to znów powodu, tylko jeden partner ma dbać o rozwijanie relacji z dziećmi drugiego, podczas gdy jego własne dzieci
są bo są i nikt się nimi nie przejmuje jakoś, a w zasadzie to odnoszę wrażenie jakby jej przeszkadzała obecność mojego syna w naszym domu
i coraz częściej obserwuję różne delikatnie to ujmując "zastanawiające" sytuacje, na które wcześniej nie zwracałem uwagi.
No więc? Jak to jest?